Mam problem z tym filmem. Bo z jednej strony - świetne aktorstwo i piękne zdjęcia - z drugiej - no właśnie... To kolejny film po "Pokłosiu", który pokazuje, że Polacy zabijali Żydów. I nie ma co ukrywać - to z tego powodu film jest tak doceniony w Europie. Kwestia żydowska jest teraz modnym tematem.
Do tego główny wątek powołania Idy nie jest - z perspektywy osoby wierzącej - przedstawiony głeboko, choć rozumiem, że zsekularyzowany świat może go doceniać.
sobota, 20 grudnia 2014
środa, 17 grudnia 2014
Człowiek w poszukiwaniu sensu
Sens można odkrywać głeboko w sobie, w drugim człowieku i w liturgii.
W sobie - to relacja z Bogiem, głos sumienia. Chyba dość uważnie słuchałem głosu sumienia w moim życiu. Nawet jeśli sumienie wskazuje błędnie, jest zepsute, należy go słuchać. I to potwierdza pewne trudne decyzje w moim życiu. Pierwsze, że przyłączyłem się do niektolickiej wspólnoty, ponieważ tam rozpoznawałem prawdę i drugie: epizod ateistyczny z podobnych motywacji. W spadku po pierwszej z tych decyzji mam chorobę psychiczną. Natomiast jeżeli sumienie nakazuje coś, za co jest ekskomunika, to należy i tak go słuchać. W tym układzie abp Lefebvre a może nawet i Luter byli ludźmi sumienia i czynili słusznie. Z tym, że dla chrześcijanina jest to instancja przedostatnia, ostatnią jest Bóg. Człowiek sumienia jest człowiekiem wolnym - nie da się go zaszufladkować przez ideologię - konserwatysta, liberał itd. On wybiera z różnych prądów to, co dobre, nie jest żanym "-istą". Przykład: św. Jan Paweł II krytykowany i z prawa i z lewa.
Relacje z drugim człowiekiem. Sens jest w miłości, w działaniu ukierunkowanym na rozwój ku dobru drugiego. Rozwój będzie nawet w Niebie prawdopodobnie. Chodzi o taką troskę "chcę, abyś był, był bardziej".
Liturgia. Liturgia jest działaniem bezcelowym, ale głęboko sensownym. Dzisiejsze czasy są tak mocno zorientowane na cel, że sens często umyka. Cel porządkuje życie, ale ważne jest, by we wszystkim szukać sensu. Liturgia jest tylko dla Boga, choć własnie Bóg też jej nie potrzebuje. Tak jak dzieci się bawią dla samej radości zabawy, jak zakochani spotykają się po to, aby po prostu być ze sobą, tak liturgia jest celem sama w sobie. Eucharystia, inne sakramenty, brewiarz.
To wszystko na podstawie rekolekcji u oo. dominikanów we Wrocławiu - 14-17 XII 2014r. Prowadzący: o. Kuśmierski OP.
W sobie - to relacja z Bogiem, głos sumienia. Chyba dość uważnie słuchałem głosu sumienia w moim życiu. Nawet jeśli sumienie wskazuje błędnie, jest zepsute, należy go słuchać. I to potwierdza pewne trudne decyzje w moim życiu. Pierwsze, że przyłączyłem się do niektolickiej wspólnoty, ponieważ tam rozpoznawałem prawdę i drugie: epizod ateistyczny z podobnych motywacji. W spadku po pierwszej z tych decyzji mam chorobę psychiczną. Natomiast jeżeli sumienie nakazuje coś, za co jest ekskomunika, to należy i tak go słuchać. W tym układzie abp Lefebvre a może nawet i Luter byli ludźmi sumienia i czynili słusznie. Z tym, że dla chrześcijanina jest to instancja przedostatnia, ostatnią jest Bóg. Człowiek sumienia jest człowiekiem wolnym - nie da się go zaszufladkować przez ideologię - konserwatysta, liberał itd. On wybiera z różnych prądów to, co dobre, nie jest żanym "-istą". Przykład: św. Jan Paweł II krytykowany i z prawa i z lewa.
Relacje z drugim człowiekiem. Sens jest w miłości, w działaniu ukierunkowanym na rozwój ku dobru drugiego. Rozwój będzie nawet w Niebie prawdopodobnie. Chodzi o taką troskę "chcę, abyś był, był bardziej".
Liturgia. Liturgia jest działaniem bezcelowym, ale głęboko sensownym. Dzisiejsze czasy są tak mocno zorientowane na cel, że sens często umyka. Cel porządkuje życie, ale ważne jest, by we wszystkim szukać sensu. Liturgia jest tylko dla Boga, choć własnie Bóg też jej nie potrzebuje. Tak jak dzieci się bawią dla samej radości zabawy, jak zakochani spotykają się po to, aby po prostu być ze sobą, tak liturgia jest celem sama w sobie. Eucharystia, inne sakramenty, brewiarz.
To wszystko na podstawie rekolekcji u oo. dominikanów we Wrocławiu - 14-17 XII 2014r. Prowadzący: o. Kuśmierski OP.
sobota, 6 grudnia 2014
"Podróż do Nowej Ziemi" Terrence'a Malicka
Jestem oczarowany tym filmem.
Co jest tytułową podróżą? Sprawa nie wygląda tak prosto. Początkowo wydaje się, że jest to wyprawa Anglikówdo nowo odkrytych ziem amerykańskich. Jednak w trakcie oglądania sprawy zaczynają się przedstawiać inaczej.
Przede wszystkim, ten film jest o tematyce religijnej, co może umknąć podczas nieuważnego seansu.
Podróżą, moim zdaniem jest droga bohaterki (Pocahontas, choć jej imię nie jest explicite w filmie wspomniane) do Boga. Wielokrotnie w filmie modli się do Matki, chce wiedzieć, gdzie Ona mieszka...
Ale po kolei....
Pocahontas zakochuje się w Agliku, John'ie Smith'sie. Ta miłość sprawia, że zostaje odłączona od swojego plemienia i przyłącza się do Anglików. Smith ją jednak zostawia, wypływa na morze zostawiając fałszywą informację o tym, że umarł.
Pocahontas wiąże swoją relację ze Smithem z wolą Matki, nawet nazywa go w modlitwie bogiem... Po porzuceniu żeni się z innym paniczem, ale nie czuje miłości do niego. Pod koniec filmu spotyka się ponownie ze Smithem lecz spotkanie nie wywołuje w niej więcej emocji.
W końcu umiera. w drodze morskiej pomiędzy Anglią a Ameryką.
Film ten pokazuje, jak Bóg prowadził Pocahontas. Ożenek z Anglikiem wiązał się z przyjęciem chrztu - lecz nie prowadzono żadnekj katechizacji, kobieta modliła się do Matki i Słońca. Dla Boga nie była to jednak przeszkoda by poprzez wydarzenia życiowe nie objawić jej Siebie.
Kobieta odkrywa wolę Bożą w miłości. Postanawia iść za głosem serca i stawia ją wyżej niż obowiązki plemienne - w efekcie czego zostaje wydalona z wioski i traci pozycję księżniczki i staje się nikim w osadzie Anglików. To jest bardzo chrześcijański motyw filmu - Chrześcijański Bóg także każe postawić wszystko na miłość i on też stracić wszystko dla Niego.
Całą jej motywacją była miłość do Johna - ale i on ją porzuca, co jest kolejnym elementem Bożej pedagogiki. Można powiedzieć, że Smith odegrał w jej życiu rolę Mojżesza, wyproawdził ją z jej Egiptu i dał przedsmak spełnienia, lecz tak jak Mojżesz, nie wprowadził jej do Ziemi Obiecanej.
Pocahontas-Rebeka pragnęła poznać, gdzie mieszka Matka... Pod koniec filmu stwierdza, że wie już, gdzie mieszka... Wg mnie zrozumiała, że Matka nie mieszka nigdzie na Ziemi w tym życiu, nie da się jej znaleźć. Do Nowej Ziemi weszła Rebeka dopiero umierając.
Co jest tytułową podróżą? Sprawa nie wygląda tak prosto. Początkowo wydaje się, że jest to wyprawa Anglikówdo nowo odkrytych ziem amerykańskich. Jednak w trakcie oglądania sprawy zaczynają się przedstawiać inaczej.
Przede wszystkim, ten film jest o tematyce religijnej, co może umknąć podczas nieuważnego seansu.
Podróżą, moim zdaniem jest droga bohaterki (Pocahontas, choć jej imię nie jest explicite w filmie wspomniane) do Boga. Wielokrotnie w filmie modli się do Matki, chce wiedzieć, gdzie Ona mieszka...
Ale po kolei....
Pocahontas zakochuje się w Agliku, John'ie Smith'sie. Ta miłość sprawia, że zostaje odłączona od swojego plemienia i przyłącza się do Anglików. Smith ją jednak zostawia, wypływa na morze zostawiając fałszywą informację o tym, że umarł.
Pocahontas wiąże swoją relację ze Smithem z wolą Matki, nawet nazywa go w modlitwie bogiem... Po porzuceniu żeni się z innym paniczem, ale nie czuje miłości do niego. Pod koniec filmu spotyka się ponownie ze Smithem lecz spotkanie nie wywołuje w niej więcej emocji.
W końcu umiera. w drodze morskiej pomiędzy Anglią a Ameryką.
Film ten pokazuje, jak Bóg prowadził Pocahontas. Ożenek z Anglikiem wiązał się z przyjęciem chrztu - lecz nie prowadzono żadnekj katechizacji, kobieta modliła się do Matki i Słońca. Dla Boga nie była to jednak przeszkoda by poprzez wydarzenia życiowe nie objawić jej Siebie.
Kobieta odkrywa wolę Bożą w miłości. Postanawia iść za głosem serca i stawia ją wyżej niż obowiązki plemienne - w efekcie czego zostaje wydalona z wioski i traci pozycję księżniczki i staje się nikim w osadzie Anglików. To jest bardzo chrześcijański motyw filmu - Chrześcijański Bóg także każe postawić wszystko na miłość i on też stracić wszystko dla Niego.
Całą jej motywacją była miłość do Johna - ale i on ją porzuca, co jest kolejnym elementem Bożej pedagogiki. Można powiedzieć, że Smith odegrał w jej życiu rolę Mojżesza, wyproawdził ją z jej Egiptu i dał przedsmak spełnienia, lecz tak jak Mojżesz, nie wprowadził jej do Ziemi Obiecanej.
Pocahontas-Rebeka pragnęła poznać, gdzie mieszka Matka... Pod koniec filmu stwierdza, że wie już, gdzie mieszka... Wg mnie zrozumiała, że Matka nie mieszka nigdzie na Ziemi w tym życiu, nie da się jej znaleźć. Do Nowej Ziemi weszła Rebeka dopiero umierając.
wtorek, 25 listopada 2014
Życie
Trochę mi się pozmieniało życie. Więcej nudy, luzu... poszukiwania pracy nie przynoszą zamierzonego efektu, zatem postanowiłem się nieco zluzować w tym temacie. Jutro zamierzam zacząć dbać o inną ważną sferę mojego życia. Może od tego coś się zmieni na lepsze.
Jutro też idę na kolejną sesję terapeutyczną, żeby jednak powiedzieć, że jej jednak nie kończę, tzn. nie przerywam, tylko kontynuuję.
A jeszcze dzisiaj wieczorem objerzę "Lewiatana" w DCF.
Jutro też idę na kolejną sesję terapeutyczną, żeby jednak powiedzieć, że jej jednak nie kończę, tzn. nie przerywam, tylko kontynuuję.
A jeszcze dzisiaj wieczorem objerzę "Lewiatana" w DCF.
poniedziałek, 17 listopada 2014
Mieszkam na Hiva Oa
Tekst recytowany przez Mirosława Bakę podczas spektaklu "Wyspa Brel". Przypuszczam, że autorstwa Brela w tłumaczeniu Kołakowskiego.
Mieszkam na Hiva Oa,
Za oknem mam ocean
Śmierć wabi mnie, woła
A ja jej pisze pean.
Płynąć musiałem długo
Ku duchom Tupapau;
Nadeszły cienia smugą,
By wyssać tlen pomału.
Reflektor prosto w oczy...
Hm, kto wierzy, że jest Bóg?
Zesłałeś sen proroczy -
Ty, któryś istnieć mógł.
Mieszkam na Hiva Oa,
Za oknem widzę Paryż.
Śmierć - dziwka na wpół goła
Sprzedaje mi paraliż.
Kobiety mego życia
Wykupią garstkę piachu.
Nic nie ma do ukrycia
Prócz wstydu i prócz strachu.
Przede mną wielki finał:
Czy miłość piekłem jest?
Bóg szepnie „moja wina”
Bezradny czyniąc gest.
--
Mieszkam na Hiva Oa,
Za oknem mam Ostendę.
Flamandzka stara szkoła:
Naturą martwą będę...
Tak z ram się wyrwać chciałem
I barw pragnąłem jasnych
A w stęchły mrok wrastałem
Łbów i mieszkanek ciasnych.
Ostatni akt w teatrze
Gdzie swój monodram gram.
Z widowni na mnie patrzy
Bóg – także całkiem sam.
Mieszkam na Hiva Oa,
Za oknem mam Brukselę
Śmierć wchodzi do kościoła;
Mnie nie ma w tym kościele.
Szczęśliwy być umiałem
Bez wiary, bez nadziei...
Miłości wciąż szukałem
Jak nędzarz z Galilei.
Kurtyna, kwiaty, brawa;
Bóg ma statystów spis.
Jak wy też nie mam prawa
Zaśpiewać nic na bis?
Mieszkam na Hiva Oa,
Za oknem mam Markizy.
Ujrzałem cień anioła:
Wyniki analizy.
Bóg mrugnął do lekarzy
I widzą zgon na kliszy
A setki moich twarzy
Uśmiecha się z afiszy.
To obiektywu hydra
Śmierć zmienia w życia cel.
Plakatem jest klepsydra;
Opuszczam was, Jacques Brel.
Mieszkam na Hiva Oa,
Za oknem nicość zieje.
Bóg istnieć w niej nie zdoła...
Więc śmierć też nie istnieje?
A jeśli śmierci nie ma
I życie było złudą -
Istnieje tylko trema
Przed wiekuistą nudą?
Precz z nudą! To nie koniec!
W szalonym niebie gra Bóg na akordeonie!
Brzmi walc na tysiąc pas!
sobota, 23 sierpnia 2014
"Lucy"
Ale bzdura. Brak słów. Zmarnowana kasa na bilet.
A dodoatkowo: w multikinie sprzedawano bilety tylko w popcorn-barze, kasy jako takie były zamknięte. Irytująca praktyka.
Z plusów filmu: krótki, 90 minut.
A dodoatkowo: w multikinie sprzedawano bilety tylko w popcorn-barze, kasy jako takie były zamknięte. Irytująca praktyka.
Z plusów filmu: krótki, 90 minut.
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
Przychodzi facet do lekarza
Komedia francuska. Chyba nie warto chodzić na komedie amerykańskie, tzn. amerykanie mają szczególny gatunek komedii klasy Z.
Ten francuski styl jest o niebo lepszy. Prosta historia do pośmiania a przy okazji można się przejrzeć w postawach bohaterów. OK.
Ten francuski styl jest o niebo lepszy. Prosta historia do pośmiania a przy okazji można się przejrzeć w postawach bohaterów. OK.
niedziela, 10 sierpnia 2014
Strażnicy Galaktyki
Ja tam lubię komiksowe filmy. Dobra rozrywka pomaga zapomnieć o trudach tzw. "real life'u". Mieszanka Disneya i Marvela robi dobrze. Nie zahacza o jakąś metafizykę, jak to próbują robić filmy DC (choć to również lubię, swoją drogą), ale poprostu opowiada prostą dość baśniową hisotryjkę o przyjaźni kilku kosmicznych dziwaków.
Jest i z czego się pośmiać, i czym pocieszyć oko, a przede wszystkim film nastraja optymistyczne. A do tego niektóre rozwiązania fabularne mnie zaskoczyły, czego się nie spodziewałem.
Zatem: "Guardians of the Galaxy OK".
Jest i z czego się pośmiać, i czym pocieszyć oko, a przede wszystkim film nastraja optymistyczne. A do tego niektóre rozwiązania fabularne mnie zaskoczyły, czego się nie spodziewałem.
Zatem: "Guardians of the Galaxy OK".
sobota, 9 sierpnia 2014
Wstyd
Ostatnio dużo się zawstydzam. Ot tak, idę ulicą i czuję wstyd. Sam nie wiem z czego. Pewne przyczyny niby sobie nazywam, ale i tak ciężko mi zamknąć to w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy.
Najsensowniejsze, co udaje się wymyślić w tej sytuacji to wstydzić się dla wstydu samego. Nie potrafię go odrzucić, zatem robić z tego atut "wstydzić się, żeby poczuć się zawstydzonym". No, bo przez lata miałem chyba deficyt tego uczucia, teraz trochę napada mnie znienacka z siłą wodospadu :)... no to chyba dobrze.
Wstyd dzisiaj jest zdecydowanie niedoreklamowany. Nadmierna wstydliwość jest, oczywiście zła i szkodliwa, ale samo w sobie uczucie ma wiele barw, również takie przyjazne człowiekowi, choć niezbyt trendy w XXI wieku.
Jest też podobno film o tytule "Wstyd", ale ja nie o tym.
Najsensowniejsze, co udaje się wymyślić w tej sytuacji to wstydzić się dla wstydu samego. Nie potrafię go odrzucić, zatem robić z tego atut "wstydzić się, żeby poczuć się zawstydzonym". No, bo przez lata miałem chyba deficyt tego uczucia, teraz trochę napada mnie znienacka z siłą wodospadu :)... no to chyba dobrze.
Wstyd dzisiaj jest zdecydowanie niedoreklamowany. Nadmierna wstydliwość jest, oczywiście zła i szkodliwa, ale samo w sobie uczucie ma wiele barw, również takie przyjazne człowiekowi, choć niezbyt trendy w XXI wieku.
Jest też podobno film o tytule "Wstyd", ale ja nie o tym.
sobota, 19 lipca 2014
Frank
Bohaterowie
Frank - utalentowany, ale chory psychicznie, niedostosowany społecznie;
Clara - też nieco chora, ale inny typ osobowości. Mniej talentu, ale dużo klimatu - silny charakter, ona kieruje Frankiem i kieruje imagem zespołu; chce tworzyć piosenki klimatyczne, nowatorskie, nie popularne.
Jon - everyman, również ma talent, ale jest naiwny. Jest przeciwnieństwem, zaprzeczeniem Clary. Podobny do Franka, chce tworzyć piosenki lubialne.
Kiedy Jon zdobywa zaufanie Franka i odsuwa od zespołu Clarę, niszczy zespół i leczy Franka z choroby.
Jon nie pasuje do zespołu. Zespół daje mu doświadczenie dojrzewania, on daje zespołowi zdrowego Franka i zespół dzięki spotkaniu Jona uzyskuje równowagę między awangardą a popularnością.
Ale ich drogi z Jonem ostatecznie się rozchodzą.
Frank - utalentowany, ale chory psychicznie, niedostosowany społecznie;
Clara - też nieco chora, ale inny typ osobowości. Mniej talentu, ale dużo klimatu - silny charakter, ona kieruje Frankiem i kieruje imagem zespołu; chce tworzyć piosenki klimatyczne, nowatorskie, nie popularne.
Jon - everyman, również ma talent, ale jest naiwny. Jest przeciwnieństwem, zaprzeczeniem Clary. Podobny do Franka, chce tworzyć piosenki lubialne.
Kiedy Jon zdobywa zaufanie Franka i odsuwa od zespołu Clarę, niszczy zespół i leczy Franka z choroby.
Jon nie pasuje do zespołu. Zespół daje mu doświadczenie dojrzewania, on daje zespołowi zdrowego Franka i zespół dzięki spotkaniu Jona uzyskuje równowagę między awangardą a popularnością.
Ale ich drogi z Jonem ostatecznie się rozchodzą.
piątek, 6 czerwca 2014
tradi neo wars
Arbiter: Czy możliwe jest kapłaństwo kobiet w Kościele katolickim?
Prorok Jan: Oczywiście, że nie. Sprawę zakończył św. Jan Paweł II określając, że Kościół nie ma takiej władzy. Użył wtedy uroczystej formuły ogłaszającej nauczanie nieomylne, to orzeczenie kończy dyskusje.
Teolożka Kasia: Św. Jan Paweł II zakończył dyskusję, ale nie na wieki wieków. Owszem, przez jakiś czas to orzeczenie będzie wiążące, ale sprawa będzie powracać jak bumerang. Jeśli odstawimy na bok myslenie dogmatyczne i do sprawy podejdziemy naukowo, teologicznie, zobaczymy, że nie ma najmniejszych przeciwskazań do tego, żeby kapłanami były również kobiety. Niektóre wypowiedzi św. Teresy Benedykty od Krzyża, Edyty Stein, wielkiej świętej o wybitnym umyśle interpretuje się przychylnie wobec kapłaństwa kobiet.
PJ: Zatem zgadzamy się, że w najbliższym czasie tego Kościół nie wprowadzi.
TK: Tak, ale nie takie było pytanie rozpoczynające dyskusję.
PJ: W tym wypadku zatem mamy słowo przeciwko przeciwko słowu - św. Teresa vs św. Jan Paweł. Różnica polega na tym, że Jan Paweł miał w Kościele władzę ogłaszania tego, co się w mieści w granicach ortodoksji, a co nie - św. Teresa była mniszką konteplacyjną, ona miała inne zadanie zatem jej wypowiedzi w kwestiach doktrynalnych nie mają znaczenia.
TK: Cóż, jeśli św. Teresa miała rację, sytuację w ramach której św. Jan Paweł miał władzę w Kościele, określimy jako wynikającą nie z doktryny, a z wpływów patriarchalizmu w Kościele. Nie posądzam św. Jana Pawła o złe intencje, ale on był trochę nie na czasie, jest już człowiekiem z innej epoki i nie nadążał za zmianami społecznymi, był w pewnym sprawach zbyt konserwatywny.
PJ: Hm, wielu próbowało odrzucić i ulepszyć nauczanie św. Jana Pawła II, niewielu z nich potrafiło go zrozumieć.
TK: Pfff, coż to za pryncypialne traktowanie rozmówcy! Na początku ustaliliśmy, że rozmawiamy merytorycznie, argument z autorytetu pod to nie podpada. Do tego sugerowanie, że mój słabiutki kobiecy umysł nie ogarnie ogromu męskiego intelektu Papieża Polaka jest...
A: Proszę spokojniej, dyskusja emocjonalna różnież nie jest merytoryczna. Pierwsze ostrzeżenie dla Teolożki Kasi.
TK: Proszę wybaczyć, trochę mnie poniosło...
PJ: Ja też nieco przesadziłem. W takiej rozmowie mam pewną trudność, ponieważ trudno mi, nawet rozważając sprawę czysto intelektualnie, abstrahować od tego, że jestem katolikiem, jestem częscią Eklezji i biorę pod uwagę różne racje, nie tylko stricte teologiczne. Kto chce być dobrym teologiem, powinien co najmniej tyle samo czasu poświęcić modlitwie.
TK: Rozumiem, że mój rozmówca ma z tym problem i dlatego nie jest w stanie wyksztusić z siebie żadnego merytorycznego argumentu?
PJ: Zamilcz, Jezebel!
A: Ostrzeżenie dla Proroka Jana. Przejdźmy do merytorycznej dysksusji.
TK: Przyznaję, prowokowałam celowo. Mój adwersarz jest słaby psychicznie i zakompleksiony, patrząc na argumenty w późniejszej dyskusji warto mieć to w pamięci, że za tym co mówi, mogą stać intencje obrony dominującej pozycji mężczyzn w Kościele.
A: Obędzie się bez ostrzeżenia, ale proszę się uspokoić. Robienie dyskutantowi psychoanalizy nie jest merytoryczne. Skupmy się na rzeczywistych argumentach, nie na intencjach rozmówcy.
PJ: Jestem trochę wyprowadzony z równowagi, proszę o 30 minut przerwy.
TK: Cóż za silny, męski charakter, hihi.
A: W zasadzie mógłbym przyznać zwycięstwo Prorokowi z powodu nadmiaru erystycznych chwytów Teolożki. Przemoc psychiczna ze strony kobiety to potężna broń. Przyznaję 30 minut przewy i dyskusję zaczynamy od nowa.
TK: To była tylko obrona konieczna przed biciem po głowie Janem Pawłem. Ale wyszło na moje, za pół godziny dyskusja nie będzie oparta na jego autorytecie, będzie bardziej jasne, gdzie znajduje się siła argumentu, bo argument siły został wytrącony.
A: Przypominam, że trwa przerwa.
Prorok Jan: Oczywiście, że nie. Sprawę zakończył św. Jan Paweł II określając, że Kościół nie ma takiej władzy. Użył wtedy uroczystej formuły ogłaszającej nauczanie nieomylne, to orzeczenie kończy dyskusje.
Teolożka Kasia: Św. Jan Paweł II zakończył dyskusję, ale nie na wieki wieków. Owszem, przez jakiś czas to orzeczenie będzie wiążące, ale sprawa będzie powracać jak bumerang. Jeśli odstawimy na bok myslenie dogmatyczne i do sprawy podejdziemy naukowo, teologicznie, zobaczymy, że nie ma najmniejszych przeciwskazań do tego, żeby kapłanami były również kobiety. Niektóre wypowiedzi św. Teresy Benedykty od Krzyża, Edyty Stein, wielkiej świętej o wybitnym umyśle interpretuje się przychylnie wobec kapłaństwa kobiet.
PJ: Zatem zgadzamy się, że w najbliższym czasie tego Kościół nie wprowadzi.
TK: Tak, ale nie takie było pytanie rozpoczynające dyskusję.
PJ: W tym wypadku zatem mamy słowo przeciwko przeciwko słowu - św. Teresa vs św. Jan Paweł. Różnica polega na tym, że Jan Paweł miał w Kościele władzę ogłaszania tego, co się w mieści w granicach ortodoksji, a co nie - św. Teresa była mniszką konteplacyjną, ona miała inne zadanie zatem jej wypowiedzi w kwestiach doktrynalnych nie mają znaczenia.
TK: Cóż, jeśli św. Teresa miała rację, sytuację w ramach której św. Jan Paweł miał władzę w Kościele, określimy jako wynikającą nie z doktryny, a z wpływów patriarchalizmu w Kościele. Nie posądzam św. Jana Pawła o złe intencje, ale on był trochę nie na czasie, jest już człowiekiem z innej epoki i nie nadążał za zmianami społecznymi, był w pewnym sprawach zbyt konserwatywny.
PJ: Hm, wielu próbowało odrzucić i ulepszyć nauczanie św. Jana Pawła II, niewielu z nich potrafiło go zrozumieć.
TK: Pfff, coż to za pryncypialne traktowanie rozmówcy! Na początku ustaliliśmy, że rozmawiamy merytorycznie, argument z autorytetu pod to nie podpada. Do tego sugerowanie, że mój słabiutki kobiecy umysł nie ogarnie ogromu męskiego intelektu Papieża Polaka jest...
A: Proszę spokojniej, dyskusja emocjonalna różnież nie jest merytoryczna. Pierwsze ostrzeżenie dla Teolożki Kasi.
TK: Proszę wybaczyć, trochę mnie poniosło...
PJ: Ja też nieco przesadziłem. W takiej rozmowie mam pewną trudność, ponieważ trudno mi, nawet rozważając sprawę czysto intelektualnie, abstrahować od tego, że jestem katolikiem, jestem częscią Eklezji i biorę pod uwagę różne racje, nie tylko stricte teologiczne. Kto chce być dobrym teologiem, powinien co najmniej tyle samo czasu poświęcić modlitwie.
TK: Rozumiem, że mój rozmówca ma z tym problem i dlatego nie jest w stanie wyksztusić z siebie żadnego merytorycznego argumentu?
PJ: Zamilcz, Jezebel!
A: Ostrzeżenie dla Proroka Jana. Przejdźmy do merytorycznej dysksusji.
TK: Przyznaję, prowokowałam celowo. Mój adwersarz jest słaby psychicznie i zakompleksiony, patrząc na argumenty w późniejszej dyskusji warto mieć to w pamięci, że za tym co mówi, mogą stać intencje obrony dominującej pozycji mężczyzn w Kościele.
A: Obędzie się bez ostrzeżenia, ale proszę się uspokoić. Robienie dyskutantowi psychoanalizy nie jest merytoryczne. Skupmy się na rzeczywistych argumentach, nie na intencjach rozmówcy.
PJ: Jestem trochę wyprowadzony z równowagi, proszę o 30 minut przerwy.
TK: Cóż za silny, męski charakter, hihi.
A: W zasadzie mógłbym przyznać zwycięstwo Prorokowi z powodu nadmiaru erystycznych chwytów Teolożki. Przemoc psychiczna ze strony kobiety to potężna broń. Przyznaję 30 minut przewy i dyskusję zaczynamy od nowa.
TK: To była tylko obrona konieczna przed biciem po głowie Janem Pawłem. Ale wyszło na moje, za pół godziny dyskusja nie będzie oparta na jego autorytecie, będzie bardziej jasne, gdzie znajduje się siła argumentu, bo argument siły został wytrącony.
A: Przypominam, że trwa przerwa.
poniedziałek, 2 czerwca 2014
Czarownica
Ogólnie w filmie jest mętlik dobra i zła. Mamy królestwo ludzi, którzy są, oczywiście, nadmbitni chciwi i zawistni i królestwo wróżek, elfów i innych istot duchowych, które są bez skazy. mocny dualizm. To się powtarza jak refren zwłaszcza w filmach sci-fi szczególnie od czasu "Avatara". Takie samobiczowanie się ludzkości irytuje.
Do tego ludzkość pokazana jako chciwa w rzeczywistości taka nie jest. Król Henry najeżdza Knieję, ponieważ tam są bogactwa. Jak wiemy, ludziom bogactwa są do różnych celów potrzebne. Istotom magicznym te skarby niczemu nie służą, co ukazuje jedna z pierwszych scen filmu. Bunt Diaboliny przeciw Henry'emu to klasyczne non serviam.
No ale cóż, signum temporis. Poza tym ja bym poprowadził tę baśń inaczej. Stephen wraca do Diaboliny, uwodzi ją, zeby zabić, ale do postawienia kropki nad i brakuje mu kochonesów i tylko pozbawia jej skrzydeł - pokazuje to jako łup królowi, przez co w przyszłości staje się królem.
No i moje szczęśliwe rozwiązanie sytuacji polegałoby na zamordowaniu Diaboliny. Byłoby uczciwe, i proste. Tylko nieco brutalne, ale cóż, ona rzeczywiście była zagrożeniem dla królestwa i wielu nieszczęść by się uniknęło, gdyby wtedy przestała żyć.
No i ostatecznie wyszło na to, że jak Stephen nie zabił Diaboliny, to Diabolina zabiła Stephena po czasie. Zło zwyciężyło, ludzkość przegrała.
Do tego ludzkość pokazana jako chciwa w rzeczywistości taka nie jest. Król Henry najeżdza Knieję, ponieważ tam są bogactwa. Jak wiemy, ludziom bogactwa są do różnych celów potrzebne. Istotom magicznym te skarby niczemu nie służą, co ukazuje jedna z pierwszych scen filmu. Bunt Diaboliny przeciw Henry'emu to klasyczne non serviam.
No ale cóż, signum temporis. Poza tym ja bym poprowadził tę baśń inaczej. Stephen wraca do Diaboliny, uwodzi ją, zeby zabić, ale do postawienia kropki nad i brakuje mu kochonesów i tylko pozbawia jej skrzydeł - pokazuje to jako łup królowi, przez co w przyszłości staje się królem.
No i moje szczęśliwe rozwiązanie sytuacji polegałoby na zamordowaniu Diaboliny. Byłoby uczciwe, i proste. Tylko nieco brutalne, ale cóż, ona rzeczywiście była zagrożeniem dla królestwa i wielu nieszczęść by się uniknęło, gdyby wtedy przestała żyć.
No i ostatecznie wyszło na to, że jak Stephen nie zabił Diaboliny, to Diabolina zabiła Stephena po czasie. Zło zwyciężyło, ludzkość przegrała.
czwartek, 29 maja 2014
"Transcendencja"
Film taki sobie - ale ciekawy konflikt. Bohater grany przrez Deppa przenosi umysł do komputera, jest w świecie cybernetycznym i zaczyna działać po swojemu. Ogólnie intencje ma dobre, pomaga ludziom, leczy, sprowadza technikę do tego, by usprawnić ludzkość, służyć przyrodzie. Zmilitaryzowana ludzkość pod przywódctwem Morgana Freemana w końcu go pokonuje. Ostateczna interpretacja była taka, że ten "cyber-bóg" był dobry, a ludzkość bała się tego, co obce.
Ja się z taką interpretacją nie zgadzam. Owszem, robił dużo dobrego i ludzie może nadmiernie się go obawiali - z tym, że przy okazji zniewalał ludzi. Lecząc ich włączał ich do "kolektywnego umysłu", dehumanizował ich, de facto zabijał - stawali się częścią jego. Czyli utopijny totalitaryzm - budujemy szczęście świata zabierając ludziom ich tożsamość i wolność. Nawet jeśli przemocy poza tym nie widać, jest to wizja iście szatańska i na wskroś zbrodnicza.
Ja się z taką interpretacją nie zgadzam. Owszem, robił dużo dobrego i ludzie może nadmiernie się go obawiali - z tym, że przy okazji zniewalał ludzi. Lecząc ich włączał ich do "kolektywnego umysłu", dehumanizował ich, de facto zabijał - stawali się częścią jego. Czyli utopijny totalitaryzm - budujemy szczęście świata zabierając ludziom ich tożsamość i wolność. Nawet jeśli przemocy poza tym nie widać, jest to wizja iście szatańska i na wskroś zbrodnicza.
środa, 28 maja 2014
"Teoria wszystkiego" Gilliama
Film zasadniczo z tezą fałszywą: że jak ktoś jest wierzący, czeka tylko na sens życia nadany przez Boga i marnuje swoje życie. Fałszywa gdyż albowiem ludzie wierzący są statystycznie bardziej szcześliwi, zadowoleni z życia etc. Oczywiście są patologie, ale patologie mają to do siebie, że są. Inna rzecz, że w ramach chrześcijaństwa jest dążenie do świętości czyli przekraczanie siebie, odrzucanie swoich potrzeb kosztem większego dobra... ale to nie jest tak bardzo kwestia wiary, ale powiedzmy zwykłej przyzwoitości. Są przypadki, w których jedyny przyzwoity wybór wymaga heroizmu. Inne są łatwe i przyjemne, dobry jest trudny. Taki lajf. I bycie lub nie wierzącym nie ma tak dużo do tego. Wierzącym tylko trudniej takie sytuacje zrelatywizować.
wtorek, 27 maja 2014
Twardowski
Nie przekonuje mnie na razie jako poeta. Ma styl zbyt dziecinny. Nie jest to zarzut, to po prostu "nie moje". Preferuję raczej wycofanych mędrców typu Herbert. Poza tym, mam wrażenie że jego pisanie jest mało różnorodne - nie poznałem go bardzo dogłębnie, ale wiersze brzmią nieco "na jedno kopyto". Jego wrażliwość jest bardzo inna od mojej. Po prostu czytanie wierszy księdza mało "mi robi". Jeśli kogoś zachwyca, droga wolna.
sobota, 10 maja 2014
Kardynał Kasper
za frondą.pl
pojęcie „heroicznej cnoty”, które zakazuje popełniania cudzołóstwa i innych seksualnych grzechów jest niedoścignionym ideałem i nie jest przeznaczone dla „przeciętnego chrześcijanina”.
Ta wypowiedź jest dziwna na wielu poziomach.
Po pierwsze, nie cudzołożenie to nie heroizm, tak samo jak nie zabijanie.
Po drugie, właśnie ciągle mówią, że każdy chrześcijanin ma być święty, że każdy ma być heroiczny. Tak mi przynajmniej zawsze wykładano ostatni Sobór. I tak rozumiem Biblię. Chrześcijanin nie ma być przeciętny, ale właśnie heroiczny.
Z tym, że powtórzmy jeszcze raz - nie popełnianie grzechu cudzołóstwa nie jest niedoścignionym ideałem.
Więc jak bym wziął tę wypowiedź serio, to bzdura.
Ale może... może to próba poszerzenia chrześcijaństwa, katolicyzmu. Może to zaakceptowanie faktu, że wiele małżeństw jest tylko formalnie katolickich i nie przykładanie do nich takich wymagań, jak by były faktycznie katolickie.
Może to "cwany jezuicki spisek", który ma na celu ponownie uczynienie chrześcijaństwa podstawą kultury Europy. Przed wiekami mieliśmy porządek feudalny z papieżem jako kluczowym graczem i władcą. Teraz mamy zdechrystianizowaną demokrację, może trzeba się zniżyć do jej poziomu, żeby w przyszłości się podniosła i będziemy mieli nowe "Christianitas".
Może.
Tymczasem wygląda, że moim azylem będzie Trydent. Ja bardziej tak rozumiem wiarę, czuję się powołany raczej do "naprawiania" niż "zarzucania" sieci.
pojęcie „heroicznej cnoty”, które zakazuje popełniania cudzołóstwa i innych seksualnych grzechów jest niedoścignionym ideałem i nie jest przeznaczone dla „przeciętnego chrześcijanina”.
Ta wypowiedź jest dziwna na wielu poziomach.
Po pierwsze, nie cudzołożenie to nie heroizm, tak samo jak nie zabijanie.
Po drugie, właśnie ciągle mówią, że każdy chrześcijanin ma być święty, że każdy ma być heroiczny. Tak mi przynajmniej zawsze wykładano ostatni Sobór. I tak rozumiem Biblię. Chrześcijanin nie ma być przeciętny, ale właśnie heroiczny.
Z tym, że powtórzmy jeszcze raz - nie popełnianie grzechu cudzołóstwa nie jest niedoścignionym ideałem.
Więc jak bym wziął tę wypowiedź serio, to bzdura.
Ale może... może to próba poszerzenia chrześcijaństwa, katolicyzmu. Może to zaakceptowanie faktu, że wiele małżeństw jest tylko formalnie katolickich i nie przykładanie do nich takich wymagań, jak by były faktycznie katolickie.
Może to "cwany jezuicki spisek", który ma na celu ponownie uczynienie chrześcijaństwa podstawą kultury Europy. Przed wiekami mieliśmy porządek feudalny z papieżem jako kluczowym graczem i władcą. Teraz mamy zdechrystianizowaną demokrację, może trzeba się zniżyć do jej poziomu, żeby w przyszłości się podniosła i będziemy mieli nowe "Christianitas".
Może.
Tymczasem wygląda, że moim azylem będzie Trydent. Ja bardziej tak rozumiem wiarę, czuję się powołany raczej do "naprawiania" niż "zarzucania" sieci.
piątek, 9 maja 2014
Jedność
Właśnie przeczytałem post na pewnym forum o tym, że ktoś stracił wiarę z powodu m. in. czytania zbyt wielu polemik-naparzanek pomiędzy różnymi "frakcjami" w Kościele.
Po pierwsze, jeśli ktoś stracił wiarę w ten sposób, to nie była dojrzała. Jak mówi Pismo "Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku". Ale z drugiej strony, dojrzałej wiary w żaden sposób nie da się stracić. Jednak pewne zjawiska, które są antyświadectwem mają wpływ na ludzkie wybory.
Z tym, że tłumaczenie się, że "wierzyłem, a przez Ciebie nie wierzę" też jest szczeniackie.
W jego uzasadnieniu padło też, że ważniejszy jest "dobroludzizm" niż III Confiteor :). W zasadzie - racja, koniec końców to wiara ma prowadzić do czynu. Lecz nadmierne bagatelizowanie spraw liturgii też nie jest słuszne.
Ale czy to znaczy, że nie należy się spierać wewnątrz Kościoła, przynajmniej publicznie? Trudno mi powiedzieć. Mnie, kiedy byłem wątpiący, takie dyskusje raczej kierowały w dobrym kierunku. To, że padały ostre słowa, mnie nie zrażało. Bardziej było pewnym świadectwem, że ludzie sprawy Kościoła, wiary, liturgii, teologii, doktryny traktują bardzo poważnie. A że przy okazji się zapieklają i bywają agresywni... cóż, nobody's perfect.
Kogoś takie dyskusje odwiodą od wiary, kogoś przyprowadzą, jeszcze innego zainspirują do czegoś zupełnie innego, poszukania swojej drogi... trudno to "obiektywnie" zbilansować.
Po pierwsze, jeśli ktoś stracił wiarę w ten sposób, to nie była dojrzała. Jak mówi Pismo "Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku". Ale z drugiej strony, dojrzałej wiary w żaden sposób nie da się stracić. Jednak pewne zjawiska, które są antyświadectwem mają wpływ na ludzkie wybory.
Z tym, że tłumaczenie się, że "wierzyłem, a przez Ciebie nie wierzę" też jest szczeniackie.
W jego uzasadnieniu padło też, że ważniejszy jest "dobroludzizm" niż III Confiteor :). W zasadzie - racja, koniec końców to wiara ma prowadzić do czynu. Lecz nadmierne bagatelizowanie spraw liturgii też nie jest słuszne.
Ale czy to znaczy, że nie należy się spierać wewnątrz Kościoła, przynajmniej publicznie? Trudno mi powiedzieć. Mnie, kiedy byłem wątpiący, takie dyskusje raczej kierowały w dobrym kierunku. To, że padały ostre słowa, mnie nie zrażało. Bardziej było pewnym świadectwem, że ludzie sprawy Kościoła, wiary, liturgii, teologii, doktryny traktują bardzo poważnie. A że przy okazji się zapieklają i bywają agresywni... cóż, nobody's perfect.
Kogoś takie dyskusje odwiodą od wiary, kogoś przyprowadzą, jeszcze innego zainspirują do czegoś zupełnie innego, poszukania swojej drogi... trudno to "obiektywnie" zbilansować.
czwartek, 8 maja 2014
wolność
To będzie pierwszy wpis na temat wolności, może będzie ich trochę. Sam się chcę nad wolnością pozastanawiać.
Jest wolność w sense, wolna wola, zdolność wyboru.
Czyli: robienie tego, co się chce.
Chrześcijanie, zresztą nie ma tu co mówić o chrześcijaństwie, ci co głębsze spojrzenie na wolność mają, mówią, że prawdziwa wolność to wolność od zła, do czynienia dobra. Wolność od przywiązania do czegoś. Stąd blisko do wolności w Chrystusie.
Są tacy, co definiują wolność jako brak przymusu. Chyba w domyśle: zewnętrznego. Tzn. "ja sam suwerennie decyduję, co będę robić, nie chcę by mnie ktoś przymuszał do czegokolwiek". Wizja to bardzo utopijna.
No i kwestia jeszcze tego co to znaczy "ja chcę". Może jest tak, że źli ludzie "chcę" utożsamiają ze swoim id, a dobrzy - z superego... nie wiem, nie znam się.
Ja w każdym razie czułbym się wolny, gdybym był zdolny do czynienia tego, co chce superego.
Inne spojrzenie na wolność - kiedy kończę studia, nabieram jakichś umiejętności, staję się zdolny do jakiiegoś zawodu. Mogę więcej niż wcześniej, mam więcej możliwości, więc jestem bardziej wolny. Nie wiem, czy takie ujęcie wolności mnie przekonuje, trzeba pomyśleć.
No i jeszcze wolność gospodarcza, korwinistyczna. Jakoś dziwnie mi przypomina ona wolność do czynienia woli - id, której nie lubię.
No i puentując chrześcijaństwem - św. Escriva pisze, że mamy oddawać Bogu naszą wolność, ale właśnie wtedy dostajemy wolności więcej. Może rzeczywiście to jak z tymi studiami?
Jest wolność w sense, wolna wola, zdolność wyboru.
Czyli: robienie tego, co się chce.
Chrześcijanie, zresztą nie ma tu co mówić o chrześcijaństwie, ci co głębsze spojrzenie na wolność mają, mówią, że prawdziwa wolność to wolność od zła, do czynienia dobra. Wolność od przywiązania do czegoś. Stąd blisko do wolności w Chrystusie.
Są tacy, co definiują wolność jako brak przymusu. Chyba w domyśle: zewnętrznego. Tzn. "ja sam suwerennie decyduję, co będę robić, nie chcę by mnie ktoś przymuszał do czegokolwiek". Wizja to bardzo utopijna.
No i kwestia jeszcze tego co to znaczy "ja chcę". Może jest tak, że źli ludzie "chcę" utożsamiają ze swoim id, a dobrzy - z superego... nie wiem, nie znam się.
Ja w każdym razie czułbym się wolny, gdybym był zdolny do czynienia tego, co chce superego.
Inne spojrzenie na wolność - kiedy kończę studia, nabieram jakichś umiejętności, staję się zdolny do jakiiegoś zawodu. Mogę więcej niż wcześniej, mam więcej możliwości, więc jestem bardziej wolny. Nie wiem, czy takie ujęcie wolności mnie przekonuje, trzeba pomyśleć.
No i jeszcze wolność gospodarcza, korwinistyczna. Jakoś dziwnie mi przypomina ona wolność do czynienia woli - id, której nie lubię.
No i puentując chrześcijaństwem - św. Escriva pisze, że mamy oddawać Bogu naszą wolność, ale właśnie wtedy dostajemy wolności więcej. Może rzeczywiście to jak z tymi studiami?
poniedziałek, 5 maja 2014
pluralizm
To jest trudna rzecz.
Żyjemy w czasach, kiedy "każdy ma swoją prawdę".
I to jest trudne.
Bo z jednej strony, prawda jest jedna i jedyna, niezmienna i nieodwołalna.
A z drugiej, coś w tym jest - każdy człowiek jest inny i widzi ją z innej strony.
Sęk w tym
żeby odróżnić
komplementarne spojrzenia na prawdę
od
wykluczjaćych się alternatyw prawdy i fałszu
MASAKRA
Żyjemy w czasach, kiedy "każdy ma swoją prawdę".
I to jest trudne.
Bo z jednej strony, prawda jest jedna i jedyna, niezmienna i nieodwołalna.
A z drugiej, coś w tym jest - każdy człowiek jest inny i widzi ją z innej strony.
Sęk w tym
żeby odróżnić
komplementarne spojrzenia na prawdę
od
wykluczjaćych się alternatyw prawdy i fałszu
MASAKRA
niedziela, 4 maja 2014
Harry Potter
Nie czytałem nigdy.
Oglądałem kiedyś parę części. Wczoraj zobaczyłem pierwszą :P.
Jakie wrażenia? Ta magia w filmie bardzo efekciarska, sztuka dla sztuki, nic nie znaczy, nie to, co w "Akademii Pana Kleksa".
"Mądrości ogólne" jesli się pojawiają, to na poziomie coelhizmów. Ogólne wrażenie powierzchowności i rozrywkowości wszystkiego.
Sprawy typu przyjaźnie w filmie mało widziane, może w książkach lepiej wyeksponowane.
To, co mi się podobało - to elementy "kryminalne" - odkrywanie, kto jest "tym złym". Jest to w różnych częśćiach. To całkiem niezłe.
Ale ogólnie szkoda gadać.
Oglądałem kiedyś parę części. Wczoraj zobaczyłem pierwszą :P.
Jakie wrażenia? Ta magia w filmie bardzo efekciarska, sztuka dla sztuki, nic nie znaczy, nie to, co w "Akademii Pana Kleksa".
"Mądrości ogólne" jesli się pojawiają, to na poziomie coelhizmów. Ogólne wrażenie powierzchowności i rozrywkowości wszystkiego.
Sprawy typu przyjaźnie w filmie mało widziane, może w książkach lepiej wyeksponowane.
To, co mi się podobało - to elementy "kryminalne" - odkrywanie, kto jest "tym złym". Jest to w różnych częśćiach. To całkiem niezłe.
Ale ogólnie szkoda gadać.
sobota, 3 maja 2014
Noah comes back
Cóż.
Trochę zrewidowałem interpretację.
Sprawa wężowa wygląda nieco inaczej - wąż zrzucił skórę PRZED kuszeniem. A zatem skóra symbolizowała dobrą, nieskażoną naturę przed zepsuciem.
Niby bardziej zborne, ale... W tym układzie i tak problemem jest dychotomia między Bogiem, który się objawia i dobrą naturą. No ale okej, nie ma tak bardzo co psioczyć, że to sataniuchowsto, jak myślałem wcześniej.
W szerszym planie - dalej jest trudność. Cały film mówi o powrocie do stanu pierwotnego. To bardzo naiwne i utopijne myślenie.
A przy okazji - niezgodne z chrześcijaństwem, ale aż takich wymagań od Arronofskyego nie mam :).
Trochę zrewidowałem interpretację.
Sprawa wężowa wygląda nieco inaczej - wąż zrzucił skórę PRZED kuszeniem. A zatem skóra symbolizowała dobrą, nieskażoną naturę przed zepsuciem.
Niby bardziej zborne, ale... W tym układzie i tak problemem jest dychotomia między Bogiem, który się objawia i dobrą naturą. No ale okej, nie ma tak bardzo co psioczyć, że to sataniuchowsto, jak myślałem wcześniej.
W szerszym planie - dalej jest trudność. Cały film mówi o powrocie do stanu pierwotnego. To bardzo naiwne i utopijne myślenie.
A przy okazji - niezgodne z chrześcijaństwem, ale aż takich wymagań od Arronofskyego nie mam :).
piątek, 2 maja 2014
Różnice między Tridentiną a NOM
Nie jestem uczonym liturgistą, tydzień temu byłem na Mszy tradycyjnej po długiej przerwie, wynotuję sobie różnice:
W rycie tradycyjnym:
- więcej klęczenia
- łacina
- inne czytania
- bardziej pokutny charakter
- obrzędy stopni
- orientacja księdza versus Deum
- modlitwa Eucharystyczna cicha
Tak na szybko, z grubsza.
Ogólnie wrażenie jest takie, że w Starej Mszy jest większy akcent na Boga, w NOM jest więcej atropocentryzmu.
Nie ma klęczenia, "Panie nie jestem godzien" jest raz, a nie trzy - żebyśmy za bardzo nie oskarżali się.
Tak samo z językiem narodowym, też, żeby łatwiej było przeżyć i zrozumieć.
Kierunek zwrócenia księdza podkreśla aspekt Uczty w NOM, w Vetus Ordo, uwypukla Ofiarę. Ofiara, wiadomo, kieruje nas ku temu, komu ją składamy, Uczta daje większy nacisk na wspólnotę, choć na Pokarm również.
Tak samo cicha modlitwa Eucharystyczna - nie słyszę jej, również ksiądz zasłania Postacie sobą. To chyba największa różnica - w centrum jest kapłan i Bóg, a my, wierni tylko jakby "w tle".
Te wszystkie różnice dla mnie, subiektywnie, na tu i teraz są na korzyść Tridentiny. Nie oczekuję od Kościoła nadskakiwania mi, skupiania się na mnie - ale oczekuję, że da mi poczcie sacrum podczas kultu.
--
Inny charakter ma zmiana czytań. Ostatnio Ewangelia była ta sama w obu przypadkach, ale po staremu jest tylko jedno dodatkowe czytanie, w novusie dwa + psalm responsoryjny + aklamacja alleluja.
Może to kwestia indywidualna - ale to czytanie w starym rycie miażdżyło, korespondowało z Ewangelią, trafiało w punkt. W nowym jest ich więcej, ale trudno wyłapać konkretny klucz, po prostu "ogólne czytania z tematu", o zmartwychwstaniu. Można sprawdzić i porównać po swojemu - święto Miłosierdzia Bożego, Ewangelia o "niewiernym" Tomaszu.
Dla mnie znowu nadzwyczajna forma rytu rzymskiego wypada lepiej.
--
Pierwsza grupa różnic dotyczy kwestii balansu między antro- a teocentryzmem, jest w tym pewien margines osobistej preferencji, nie upieram się nad najmojszą racją.
Druga, te czytania... potrzebuję czasu, by połapać się w tych różnicach i mieć bardziej konstruktywny osąd.
--
Co do obrzędów stopni czy offertorium, to się nie znam, ale tu ponoć trótradsy najbardziej się burają. Mam co badać w najbliższym czasie.
W rycie tradycyjnym:
- więcej klęczenia
- łacina
- inne czytania
- bardziej pokutny charakter
- obrzędy stopni
- orientacja księdza versus Deum
- modlitwa Eucharystyczna cicha
Tak na szybko, z grubsza.
Ogólnie wrażenie jest takie, że w Starej Mszy jest większy akcent na Boga, w NOM jest więcej atropocentryzmu.
Nie ma klęczenia, "Panie nie jestem godzien" jest raz, a nie trzy - żebyśmy za bardzo nie oskarżali się.
Tak samo z językiem narodowym, też, żeby łatwiej było przeżyć i zrozumieć.
Kierunek zwrócenia księdza podkreśla aspekt Uczty w NOM, w Vetus Ordo, uwypukla Ofiarę. Ofiara, wiadomo, kieruje nas ku temu, komu ją składamy, Uczta daje większy nacisk na wspólnotę, choć na Pokarm również.
Tak samo cicha modlitwa Eucharystyczna - nie słyszę jej, również ksiądz zasłania Postacie sobą. To chyba największa różnica - w centrum jest kapłan i Bóg, a my, wierni tylko jakby "w tle".
Te wszystkie różnice dla mnie, subiektywnie, na tu i teraz są na korzyść Tridentiny. Nie oczekuję od Kościoła nadskakiwania mi, skupiania się na mnie - ale oczekuję, że da mi poczcie sacrum podczas kultu.
--
Inny charakter ma zmiana czytań. Ostatnio Ewangelia była ta sama w obu przypadkach, ale po staremu jest tylko jedno dodatkowe czytanie, w novusie dwa + psalm responsoryjny + aklamacja alleluja.
Może to kwestia indywidualna - ale to czytanie w starym rycie miażdżyło, korespondowało z Ewangelią, trafiało w punkt. W nowym jest ich więcej, ale trudno wyłapać konkretny klucz, po prostu "ogólne czytania z tematu", o zmartwychwstaniu. Można sprawdzić i porównać po swojemu - święto Miłosierdzia Bożego, Ewangelia o "niewiernym" Tomaszu.
Dla mnie znowu nadzwyczajna forma rytu rzymskiego wypada lepiej.
--
Pierwsza grupa różnic dotyczy kwestii balansu między antro- a teocentryzmem, jest w tym pewien margines osobistej preferencji, nie upieram się nad najmojszą racją.
Druga, te czytania... potrzebuję czasu, by połapać się w tych różnicach i mieć bardziej konstruktywny osąd.
--
Co do obrzędów stopni czy offertorium, to się nie znam, ale tu ponoć trótradsy najbardziej się burają. Mam co badać w najbliższym czasie.
czwartek, 1 maja 2014
tool - h.
OKej.
Jak interpretować te teksty? Ciężka sprawa.
Można poprzez doświadczenia życiowe autora - sam powiedział, że napisał to dla syna.
Ale to zaciemnia sprawę. Powtórzmy znowu "all you know about me's what I sold ya".
Można czytać Crowleyem. To zwykle działa, ale tym razem się nie udało.
Mamy podstawowych dwóch aktorów w tym tekście - krew i węża. jest pewne napięcie. W zasadzie ta krew może się wiąże jakoś z crowleyańską szkarłatną kobietą i elixir ruberus... ale w tym tekście jest nacisk zdecydowanie na węża, który jest widziany nie po crowleyowemu.
Ale od początku: mamy to, co przechodzi i to co zostaje. świadomość - to, co żywe, podświadomość - to, co jest lustrem. Prawda psychoanalityczna. No i pojawia się wąż - to, co śpiewa piosenki jest wężem. W jakiś sposób trzeba go utożsamić z chrześcijańskim stanem, wężem starodawnym z Edenu.
Co on robi? "śpiewa piosenki", "Chce zamienić szczyny w wino", straszy, i zasadniczo wyniszcza. Widzę w tym opisie jakiegoś demona, którego celem jest trzymanie człowieka w iluzji i lęku.
Nie jestem biegły w Crowleyu, więc krew nie tak łatwo mi zinterpretować, w ogóle, jest ona tutaj bardziej "w tle". Ale myślę, że to kwestia jakichś wewnętrznych pragnień, ciała, serca.
Wąż jest "z zewnątrz", krew z wewnątrz. Jest między nimi napięcie.
Dalej refren "I am too connected to you...". jest jakoś związany z wężem. Pewnie rodzić, znając inne teksty - matka. Obecnie manifestuje się ona przez węża. Nie mogę zignorować węża i pójść na sercem. Muszę węża zabić, zanim on zabije mnie.
Wąż bez skóry. Jest bardziej prawdziwy, bardziej poznany. Jak cień w kolejnej piosence na płycie, też zrzuca skórę. Ale tutaj jest inaczej, wąż jest zły. Wąż zrzuca skórę i umiera w burzy łez. Lachrymologia, elementarne.
Pokonanie węża przez łzy, potem refleksja nad czasami, kiedy mogłem i powinienem płakać, kiedy umarłem... (ta śmierć chyba znowu od Crowleya).
Wtedy staję się wolny, żeby iść za sercem. Wąż zabity... ale jednak przeszłość wciąż dotyka, refren na końcu ten sam.
Jak interpretować te teksty? Ciężka sprawa.
Można poprzez doświadczenia życiowe autora - sam powiedział, że napisał to dla syna.
Ale to zaciemnia sprawę. Powtórzmy znowu "all you know about me's what I sold ya".
Można czytać Crowleyem. To zwykle działa, ale tym razem się nie udało.
Mamy podstawowych dwóch aktorów w tym tekście - krew i węża. jest pewne napięcie. W zasadzie ta krew może się wiąże jakoś z crowleyańską szkarłatną kobietą i elixir ruberus... ale w tym tekście jest nacisk zdecydowanie na węża, który jest widziany nie po crowleyowemu.
Ale od początku: mamy to, co przechodzi i to co zostaje. świadomość - to, co żywe, podświadomość - to, co jest lustrem. Prawda psychoanalityczna. No i pojawia się wąż - to, co śpiewa piosenki jest wężem. W jakiś sposób trzeba go utożsamić z chrześcijańskim stanem, wężem starodawnym z Edenu.
Co on robi? "śpiewa piosenki", "Chce zamienić szczyny w wino", straszy, i zasadniczo wyniszcza. Widzę w tym opisie jakiegoś demona, którego celem jest trzymanie człowieka w iluzji i lęku.
Nie jestem biegły w Crowleyu, więc krew nie tak łatwo mi zinterpretować, w ogóle, jest ona tutaj bardziej "w tle". Ale myślę, że to kwestia jakichś wewnętrznych pragnień, ciała, serca.
Wąż jest "z zewnątrz", krew z wewnątrz. Jest między nimi napięcie.
Dalej refren "I am too connected to you...". jest jakoś związany z wężem. Pewnie rodzić, znając inne teksty - matka. Obecnie manifestuje się ona przez węża. Nie mogę zignorować węża i pójść na sercem. Muszę węża zabić, zanim on zabije mnie.
Wąż bez skóry. Jest bardziej prawdziwy, bardziej poznany. Jak cień w kolejnej piosence na płycie, też zrzuca skórę. Ale tutaj jest inaczej, wąż jest zły. Wąż zrzuca skórę i umiera w burzy łez. Lachrymologia, elementarne.
Pokonanie węża przez łzy, potem refleksja nad czasami, kiedy mogłem i powinienem płakać, kiedy umarłem... (ta śmierć chyba znowu od Crowleya).
Wtedy staję się wolny, żeby iść za sercem. Wąż zabity... ale jednak przeszłość wciąż dotyka, refren na końcu ten sam.
środa, 30 kwietnia 2014
Hermeneutyka zerwania
Św. Tomasz, dobry przykład.
W pewnej, biorąc ogólnie, całkiem rozsądnej wspólnocie charyzmatycznej zdarzyło się słyszeć od księdza taką historyjkę.
Był Tomasz z Akwinu, rozważał, filozofował, intelektualizował, pisał. Aż nagle dostąpił doświadczenia mistycznego i stwierdził, że to, co pisał było suabe i jeśli coś pisał od tego momentu, to raczej poezję itd.
I wniosek - w wierze nie chodzi o myślenie i rozważanie tylko o doświadczenie miłości Boga.
---
Jest z tym parę problemów.
Pan Jezus mu w tym doświadczeniu mistycznym powiedział "Dobrze o mnie napisałeś". Owszem, w porównaniu z tym, co widział, to co pisał uznał za kiepskie i zaniechał kontynuowania Summy - ale jego droga do poznania Boga prowadziła przez intelekt. Poza tym, nie sądzę, że św. Tomasz jako rozwijający się chrześcijanin, zakonnik i teolog nie znał miłości Boga. W ogóle z tego wyłania się trochę taki obraz "św. Tomasz sprzed doświadczenia mistycznego to pikuś w porównaniu z nami, którzy doświadczyliśmy miłości Boga na modlitwie o Wylanie Duucha Świętego". Przecież to absolutne kuriozum. No i w ogóle wygląda to na antyintelektualizm wiary.
Koniec końców zgadzam się, że wiara to nie filozofia, tylko relacja z Bogiem, miłość. Ale miłość niejdno ma imię, nie infantylizujmy i nie emocjonalizujmy jej nadmiernie.
A "Summę" poczytać polecam swoją drogą.
W pewnej, biorąc ogólnie, całkiem rozsądnej wspólnocie charyzmatycznej zdarzyło się słyszeć od księdza taką historyjkę.
Był Tomasz z Akwinu, rozważał, filozofował, intelektualizował, pisał. Aż nagle dostąpił doświadczenia mistycznego i stwierdził, że to, co pisał było suabe i jeśli coś pisał od tego momentu, to raczej poezję itd.
I wniosek - w wierze nie chodzi o myślenie i rozważanie tylko o doświadczenie miłości Boga.
---
Jest z tym parę problemów.
Pan Jezus mu w tym doświadczeniu mistycznym powiedział "Dobrze o mnie napisałeś". Owszem, w porównaniu z tym, co widział, to co pisał uznał za kiepskie i zaniechał kontynuowania Summy - ale jego droga do poznania Boga prowadziła przez intelekt. Poza tym, nie sądzę, że św. Tomasz jako rozwijający się chrześcijanin, zakonnik i teolog nie znał miłości Boga. W ogóle z tego wyłania się trochę taki obraz "św. Tomasz sprzed doświadczenia mistycznego to pikuś w porównaniu z nami, którzy doświadczyliśmy miłości Boga na modlitwie o Wylanie Duucha Świętego". Przecież to absolutne kuriozum. No i w ogóle wygląda to na antyintelektualizm wiary.
Koniec końców zgadzam się, że wiara to nie filozofia, tylko relacja z Bogiem, miłość. Ale miłość niejdno ma imię, nie infantylizujmy i nie emocjonalizujmy jej nadmiernie.
A "Summę" poczytać polecam swoją drogą.
wtorek, 29 kwietnia 2014
Herbert "Kołatka"
Inni hodują ogrody w głowie, podmiot liryczny do nich tylko puka.
Sam nie wiem, czy ten wiersz jest uczciwy, szczery czy to zwykłe zakamuflowane szyderstwo z inaczej (błędnie) myślących.
Może faktycznie jest w tym docenienie prawdziwych uduchowionych poetów piszących ezoterycznym językiem. Pewna zazdrość. Bo trzeba przyznać, forma Herberta to często taki rodzaj felietonu.
Ale chyba jednak jest tu osąd nie mających tej ewangelicznej prostoty.
A przede wszystkim - chyba to prawdziwy osąd własnej wyobraźni. Mimo że między wierszami jest uznana za lepszą od alternatywnej...
KOŁATKA
Są tacy którzy w głowie
hodują ogrody
a włosy ich są ścieżkami
do miast słonecznych i białych
łatwo im pisać
zamykają oczy
a już z czoła spływają
ławice obrazów
moja wyobraźnia
to kawałek deski
a za cały instrument
mam drewniany patyk
uderzam w deskę
a ona mi odpowiada
tak-tak
nie-nie
innym zielony dzwon drzewa
niebieski dzwon wody
ja mam kołatkę
od nie strzeżonych ogrodów
uderzam w deskę
a ona podpowiada
suchy poemat moralisty
tak-tak
nie-nie
poniedziałek, 28 kwietnia 2014
kapitalizm
Sam nie wiem, co myśleć.
Przede wszystkim - odrażają mnie nieco tacy patentowani korwiniści, głoszący prawo dżungli, bardzo krytycznie oceniający wszystkich od strony moralnej. Że państwo nie ma dawać zasiłków, człowiek musi sobie radzić sam... Chociaż może mnie to odraża, bo przesiąknąłem za bardzo "duchem czasu"? Kto wie...
Podobno św. Jan Paweł II podkreślał pewne pozytywne aspekty kapitalizmu w Centessimus Annus. Z tym, że właśnie, cóż to jest kapitalizm? Niektórzy mówią, że nie ma on celu - wtedy by był neutralny. Ale już u zarania, u Adama Smitha mamy dowartościowanie egoizmu i chciwości... to nie jest dobre... Ale czy gospodarka, tzn, system, ma być dobry z natury, czy właśnie, ma być tylko pragmatycznym ułożeniem pewnych spraw.
Jeśli określimy cel kapitalizmu jako maksymalizację zysku, będzie to złe. Dobrobyt społeczeństwa... już lepiej. Wg. JP2 celem przedsiębiorstwa nie jest zysk - a jesgo istnitnie, istnienie jako wspólnoty ludzi służących społeczeństwu i zaspakajających swoje potrzeby. No tak, to jest perspektywa filozoficzno-teologiczna, też ważna, ale...
Mamy też nauczanie Chestertona - on forsował doktrynę dystrybucjonizmu. Nie miała być idealna, ale miała chronić przed patologiami typu wyzysk nie naruszając takich fundamentów jak własność prywatna. Niby ciekawe, ale może to kolejna utopia. Poza tym - on pisał w określonej epoce, w międzywojniu, społeczeństwa dzisiejsze wyewoluowały od tego czasu i może ta nauka nie jest adekwatna.
Jest jeszcze inny aspekt Chestertona - on siebie definiował jako liberała, ja sieibie jako konserwatystę. I ja jestem sceptyczny co do prób naprawiania świata poprzez inżynierię społeczną. Ot bądźmy dobrzy i uczciwi, zacznijmy od siebie, a i te straszne materialistyczne systemy zmienimy od środka tak, że patologie złagodzimy. To, co mamy nie jest na tyle złe, żeby hejtować od podstaw - a jak znajdziemy jakąś alternatywę i ją wdrożymy to będzie to zamiana dżumy na cholerę. Taki jest mój wniosek ze znajomości historii.
A czy w dzisiejszym świecie warto być raczej korwinistą czy etatystą, to sprawa otwarta. Nie ma jednak co negować kapitalizmu jako takiego.
Przede wszystkim - odrażają mnie nieco tacy patentowani korwiniści, głoszący prawo dżungli, bardzo krytycznie oceniający wszystkich od strony moralnej. Że państwo nie ma dawać zasiłków, człowiek musi sobie radzić sam... Chociaż może mnie to odraża, bo przesiąknąłem za bardzo "duchem czasu"? Kto wie...
Podobno św. Jan Paweł II podkreślał pewne pozytywne aspekty kapitalizmu w Centessimus Annus. Z tym, że właśnie, cóż to jest kapitalizm? Niektórzy mówią, że nie ma on celu - wtedy by był neutralny. Ale już u zarania, u Adama Smitha mamy dowartościowanie egoizmu i chciwości... to nie jest dobre... Ale czy gospodarka, tzn, system, ma być dobry z natury, czy właśnie, ma być tylko pragmatycznym ułożeniem pewnych spraw.
Jeśli określimy cel kapitalizmu jako maksymalizację zysku, będzie to złe. Dobrobyt społeczeństwa... już lepiej. Wg. JP2 celem przedsiębiorstwa nie jest zysk - a jesgo istnitnie, istnienie jako wspólnoty ludzi służących społeczeństwu i zaspakajających swoje potrzeby. No tak, to jest perspektywa filozoficzno-teologiczna, też ważna, ale...
Mamy też nauczanie Chestertona - on forsował doktrynę dystrybucjonizmu. Nie miała być idealna, ale miała chronić przed patologiami typu wyzysk nie naruszając takich fundamentów jak własność prywatna. Niby ciekawe, ale może to kolejna utopia. Poza tym - on pisał w określonej epoce, w międzywojniu, społeczeństwa dzisiejsze wyewoluowały od tego czasu i może ta nauka nie jest adekwatna.
Jest jeszcze inny aspekt Chestertona - on siebie definiował jako liberała, ja sieibie jako konserwatystę. I ja jestem sceptyczny co do prób naprawiania świata poprzez inżynierię społeczną. Ot bądźmy dobrzy i uczciwi, zacznijmy od siebie, a i te straszne materialistyczne systemy zmienimy od środka tak, że patologie złagodzimy. To, co mamy nie jest na tyle złe, żeby hejtować od podstaw - a jak znajdziemy jakąś alternatywę i ją wdrożymy to będzie to zamiana dżumy na cholerę. Taki jest mój wniosek ze znajomości historii.
A czy w dzisiejszym świecie warto być raczej korwinistą czy etatystą, to sprawa otwarta. Nie ma jednak co negować kapitalizmu jako takiego.
niedziela, 27 kwietnia 2014
jimmy
What was it like to see
The face of your own stability
Suddenly look away
Leaving you with the dead and hopeless?
Zbudowana stabilność, się wali i pogrąża. Simple.
Eleven and she was gone
Eleven is when we waved good-bye
Eleven is standing still
Waiting for me to free him
By coming home
Jedenaście - o co chodzi? Oficjalna wersja mówi, że matka Keenana miała wylew, kiedy on był w wieku lat 11 i do tego się odwołuje. Może tak było, ale przypominam, że all you know about me's what I sold ya. Może jest to jakieś odwołanie do Crowleya. Ojciec Crowleya zmarł, gdy chłopak miał 11 lat i on od tego momentu zaczął używać imienia Aleister. Jest mocna analogia - piosenka ma tytuł Jimmy a Keenan obecnie używa imienia Maynard. Przypadek? Nie sądzę, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę poziom corwleyiańskiej inspiracji Tool.
Abstrahując od takich interpretacji 11 najpewniej oznacza sytuację podzielenia się na dwie części - świadomą i nieświadomą, każda reprezentowana przez jedynkę. "She" w tym wypadku to zapewne matka, dziewczyna, w każdym razie mocno powiązana z jakąś traumą, która została zepchnięta do podświadomości.
Moving me with a sound
Opening me within a gesture
Drawing me down and in
Showing me where it all began
Eleven
Te słowa nie mają podmiotu czy jasnego orzeczenia, ale chyba odnoszą się do podświadomej części - która kieruje w stronę zranienia. Pewnie jest duży związek tej nieświadomości z matką.
He was too scar'd to realize this
You are the voice that's been calling me back home
"On" to zranione dziecko. "Ty" liryczne jest z nim jakoś związane, ale odnosi się do nieświadomej części w życiu obecnym.
Under a dead Ohio sky
Eleven has been and will be waiting
Defending his light and wondering
Where the hell have I been?
Sleeping lost and numb I
So glad that I have found you
I am but wide awake and heading
Home
I wish that I could see you
Turn and run to play
Dreams are fading
Carry my ancient soul
Carry me into the light
Aim your body heavenly
Enduring a memory
I’ll come to your light
Hold your light
Hold your light where I can see it
Tutaj - nic nadzwyczajnego. Wyrażone pragnienie poradzenia sobie ze zranieniem. Przez wiele lat - uśpiony, teraz budzi się i wraca do domu, żeby uwolnić dziecko. No i prosi to dziecko, "jedenaście" i podświadomość, aby mu oświecały drogę. Crowley oceniał dzisiejsze czasy jako czasy dorosłych dzieci, może jest to jakaś aluzja. Nie jestem biegłym crowleyistą, ale wydaje mi się, że tekst o czymś innym.
Hold it
High
Hold your light
Eleven, Lead me through each gentle step
By step
By inch by loaded memory
I'll move
To heal
As soon as pain allows so we can
Reunite
And both move on together
Hold
Your light
Eleven lead me through each gentle step
By step
By inch by loaded memory 'till
One
And one are one
Eleven
So glow
Child
Glow
I'm heading back home...
Pragnienie "zjednoczenia" z tym represjonowanym dzieckiem, które stało się cieniem. Aby to, co nieświadome, połączyło się z tym co świadome, aby człowiek stał się zintegrowany, pełny, aby był jednością. Brzmi może trochę zbyt idealistycznie, ale ludzie, którzy są mocno zranieni, tak mają, tak to sobie wyobrażają.
I jeszcze to światło. chyba oznacza ono autentyczną dobroć, które jest w dzecku. Ale również prawdę, odsłonienie zapomnianych wspomnień i emocji.
The face of your own stability
Suddenly look away
Leaving you with the dead and hopeless?
Zbudowana stabilność, się wali i pogrąża. Simple.
Eleven and she was gone
Eleven is when we waved good-bye
Eleven is standing still
Waiting for me to free him
By coming home
Jedenaście - o co chodzi? Oficjalna wersja mówi, że matka Keenana miała wylew, kiedy on był w wieku lat 11 i do tego się odwołuje. Może tak było, ale przypominam, że all you know about me's what I sold ya. Może jest to jakieś odwołanie do Crowleya. Ojciec Crowleya zmarł, gdy chłopak miał 11 lat i on od tego momentu zaczął używać imienia Aleister. Jest mocna analogia - piosenka ma tytuł Jimmy a Keenan obecnie używa imienia Maynard. Przypadek? Nie sądzę, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę poziom corwleyiańskiej inspiracji Tool.
Abstrahując od takich interpretacji 11 najpewniej oznacza sytuację podzielenia się na dwie części - świadomą i nieświadomą, każda reprezentowana przez jedynkę. "She" w tym wypadku to zapewne matka, dziewczyna, w każdym razie mocno powiązana z jakąś traumą, która została zepchnięta do podświadomości.
Moving me with a sound
Opening me within a gesture
Drawing me down and in
Showing me where it all began
Eleven
Te słowa nie mają podmiotu czy jasnego orzeczenia, ale chyba odnoszą się do podświadomej części - która kieruje w stronę zranienia. Pewnie jest duży związek tej nieświadomości z matką.
He was too scar'd to realize this
You are the voice that's been calling me back home
"On" to zranione dziecko. "Ty" liryczne jest z nim jakoś związane, ale odnosi się do nieświadomej części w życiu obecnym.
Under a dead Ohio sky
Eleven has been and will be waiting
Defending his light and wondering
Where the hell have I been?
Sleeping lost and numb I
So glad that I have found you
I am but wide awake and heading
Home
I wish that I could see you
Turn and run to play
Dreams are fading
Carry my ancient soul
Carry me into the light
Aim your body heavenly
Enduring a memory
I’ll come to your light
Hold your light
Hold your light where I can see it
Tutaj - nic nadzwyczajnego. Wyrażone pragnienie poradzenia sobie ze zranieniem. Przez wiele lat - uśpiony, teraz budzi się i wraca do domu, żeby uwolnić dziecko. No i prosi to dziecko, "jedenaście" i podświadomość, aby mu oświecały drogę. Crowley oceniał dzisiejsze czasy jako czasy dorosłych dzieci, może jest to jakaś aluzja. Nie jestem biegłym crowleyistą, ale wydaje mi się, że tekst o czymś innym.
Hold it
High
Hold your light
Eleven, Lead me through each gentle step
By step
By inch by loaded memory
I'll move
To heal
As soon as pain allows so we can
Reunite
And both move on together
Hold
Your light
Eleven lead me through each gentle step
By step
By inch by loaded memory 'till
One
And one are one
Eleven
So glow
Child
Glow
I'm heading back home...
Pragnienie "zjednoczenia" z tym represjonowanym dzieckiem, które stało się cieniem. Aby to, co nieświadome, połączyło się z tym co świadome, aby człowiek stał się zintegrowany, pełny, aby był jednością. Brzmi może trochę zbyt idealistycznie, ale ludzie, którzy są mocno zranieni, tak mają, tak to sobie wyobrażają.
I jeszcze to światło. chyba oznacza ono autentyczną dobroć, które jest w dzecku. Ale również prawdę, odsłonienie zapomnianych wspomnień i emocji.
sobota, 26 kwietnia 2014
tomizm
Ostatnio nieco studiuję filozofię św. Tomasza. Ot taki post, by przelać parę notatek.
A zatem, są byty. Byt = ens. Byt to jest to, co jest. My wiemy, że jest, ponieważ go postrzegamy, ale nie jest dlatego, że go postrzegamy, ale możemy postrzegać dlatego, że jest.
Jest pojęcie pokrewne - substancja. to chyba nie to samo co byt, ale blisko. Załózmy teraz, że jest równy bytowi.
Substancja to złożenie formy i materii. Forma to na przykład jakaś klasa, to, co wspólne dla wszystkich indywiduuw, materia to, co wyróżnia indywiduum spośród innych o tej samej formie.
W substancji możemy określić to, co należy do jej istoty i to, co jest jej przypadłością. Istotą substancji "człowiek" jest "zwierzę rozumne" a przypadłością np. posiadanie rąk.
Istota jest bardzo ważna dla określenia substancji, ale jest coś jeszcze. Istnienie, esse, istnienie samo w sobie. Kiedy mówię, że jestem człowiekiem - "jestem" odnosi się do człowieka. Kiedy mówię jednak "jestem" - dotykam jakiejś tajemnicy - istnienia, które wymyka się rozumowi.
Arystoteles podobno nie zajmował się kwestią istnienia, dla niego oba "jestem" nie różnią się szczególnie.
Awicenna dostrzegał to, że istnienia nie można utożsamić z istotą i że nie ma go w istocie. Uznał je za przypadłość substancji.
Awerroes polemizował z nim - istnienie jest czymś doniosłym, bliskie sercu substancji, nie godził się na uznawanie go za jedynie przypadłość - ale jemu istnienie zlewało się z istotą.
Św. Tomasz za Awicenną uznawał, że istnienie nie należy do istoty - ponieważ istota należy do porządku możności, a istnienie do porządku aktu. Jednak tak samo jak Awerroes nie zaliczał go do przypadłości.
Wniosek - isntnienie nie jest w samej substancji, ale niejako jest dane z zewnątrz.
Co dalej?
Jestem, który jestem.
Ale mogłem coś pomieszać, nie jestem filozofem, zaczynam poznawać tomizm ostatnio.
A zatem, są byty. Byt = ens. Byt to jest to, co jest. My wiemy, że jest, ponieważ go postrzegamy, ale nie jest dlatego, że go postrzegamy, ale możemy postrzegać dlatego, że jest.
Jest pojęcie pokrewne - substancja. to chyba nie to samo co byt, ale blisko. Załózmy teraz, że jest równy bytowi.
Substancja to złożenie formy i materii. Forma to na przykład jakaś klasa, to, co wspólne dla wszystkich indywiduuw, materia to, co wyróżnia indywiduum spośród innych o tej samej formie.
W substancji możemy określić to, co należy do jej istoty i to, co jest jej przypadłością. Istotą substancji "człowiek" jest "zwierzę rozumne" a przypadłością np. posiadanie rąk.
Istota jest bardzo ważna dla określenia substancji, ale jest coś jeszcze. Istnienie, esse, istnienie samo w sobie. Kiedy mówię, że jestem człowiekiem - "jestem" odnosi się do człowieka. Kiedy mówię jednak "jestem" - dotykam jakiejś tajemnicy - istnienia, które wymyka się rozumowi.
Arystoteles podobno nie zajmował się kwestią istnienia, dla niego oba "jestem" nie różnią się szczególnie.
Awicenna dostrzegał to, że istnienia nie można utożsamić z istotą i że nie ma go w istocie. Uznał je za przypadłość substancji.
Awerroes polemizował z nim - istnienie jest czymś doniosłym, bliskie sercu substancji, nie godził się na uznawanie go za jedynie przypadłość - ale jemu istnienie zlewało się z istotą.
Św. Tomasz za Awicenną uznawał, że istnienie nie należy do istoty - ponieważ istota należy do porządku możności, a istnienie do porządku aktu. Jednak tak samo jak Awerroes nie zaliczał go do przypadłości.
Wniosek - isntnienie nie jest w samej substancji, ale niejako jest dane z zewnątrz.
Co dalej?
Jestem, który jestem.
Ale mogłem coś pomieszać, nie jestem filozofem, zaczynam poznawać tomizm ostatnio.
piątek, 25 kwietnia 2014
Euroatlantyzm?
Zastanawia mnie, jaką opcję polityczną wybierać jako katolik i konserwatysta.
Po ludzku wydaje się, że naturalne byłoby popieranie "cywilizacji łacińskiej". Z tym że nowożytna Europa się jej wyrzekła w imię kultu przyjemności. Wartości chrześcijańskie zostały odrzucone, Europa gnije teraz w kryzysie również idei. Schyłek cywilizacji.
Niby Kościół Franciszkowy, odnowiony próbuje tchnąć w nią nowego ducha... ale ja się z tak rozumianym postępem nie utożsamiam. Może kiedyś dojrzeję... znaczy chrześcijanie robią dobrą robotę, ale to nie moje. Ja tęsknie do Europy Christianitas, której już nigdy nie będzie.
USAńcy niby mają więcej werwy, ale też zdają się powoli tonąć w dobrobycie i też ich czas przemija. W sumie sojusz USA-Izrael-GB brzmi fajniej niż Niemcy-Rosja-Francja, na ale...
Najbardziej zabawni są polscy katolicy-patrioci wspierający Putina. W sumie gadane ma i jest sprawny w działaniu, ale no ja proszę. Rosja to i tak słabak. A do tego ten konserwatyzm niby jego bardzo użytkowy - w Rosji jest więcej legalnych aborcji niż średnia UE. W sumie wybór między Zachodem a Rosją to jak wybór między dżumą a cholerą.
Wszystko wskazuje na to, że nadchodzi czas Chin. Jeszcze nie teraz, ale za lat dziesiąt... Do tego ideologia konfucjańska jest megakonserwatywna. W zasadzie, gdyby się Chiny nawróciły na katolicyzm i byśmy ich skolonizowali kulturowo, mógłbym się im wysługiwać z przekonaniem :).
Choć mimo wszystko, jakoś tęsknie za chrześcijańską Europą, z którą można by było się utożsamiać... Może to nie mrzonki teraz tak bardzo, może trzeba zaufać Franciszkowi i jemu podobnym? Europa nie ma szans na bycie potęgą gospodarczą, ale jak zacznie od potęgi ducha, kto wie?
Po ludzku wydaje się, że naturalne byłoby popieranie "cywilizacji łacińskiej". Z tym że nowożytna Europa się jej wyrzekła w imię kultu przyjemności. Wartości chrześcijańskie zostały odrzucone, Europa gnije teraz w kryzysie również idei. Schyłek cywilizacji.
Niby Kościół Franciszkowy, odnowiony próbuje tchnąć w nią nowego ducha... ale ja się z tak rozumianym postępem nie utożsamiam. Może kiedyś dojrzeję... znaczy chrześcijanie robią dobrą robotę, ale to nie moje. Ja tęsknie do Europy Christianitas, której już nigdy nie będzie.
USAńcy niby mają więcej werwy, ale też zdają się powoli tonąć w dobrobycie i też ich czas przemija. W sumie sojusz USA-Izrael-GB brzmi fajniej niż Niemcy-Rosja-Francja, na ale...
Najbardziej zabawni są polscy katolicy-patrioci wspierający Putina. W sumie gadane ma i jest sprawny w działaniu, ale no ja proszę. Rosja to i tak słabak. A do tego ten konserwatyzm niby jego bardzo użytkowy - w Rosji jest więcej legalnych aborcji niż średnia UE. W sumie wybór między Zachodem a Rosją to jak wybór między dżumą a cholerą.
Wszystko wskazuje na to, że nadchodzi czas Chin. Jeszcze nie teraz, ale za lat dziesiąt... Do tego ideologia konfucjańska jest megakonserwatywna. W zasadzie, gdyby się Chiny nawróciły na katolicyzm i byśmy ich skolonizowali kulturowo, mógłbym się im wysługiwać z przekonaniem :).
Choć mimo wszystko, jakoś tęsknie za chrześcijańską Europą, z którą można by było się utożsamiać... Może to nie mrzonki teraz tak bardzo, może trzeba zaufać Franciszkowi i jemu podobnym? Europa nie ma szans na bycie potęgą gospodarczą, ale jak zacznie od potęgi ducha, kto wie?
czwartek, 24 kwietnia 2014
"Dance Macabre" Kaczmarskiego
Brniemy, brniemy zaciekle
Dopóki życia staje
Danym za frajer Piekłem
Rzadko dostępnym Rajem
Zazwyczaj się udaje
Roztrwonić siły i zdrowie
Jedno, co pozostaje
To o tej drodze Opowieść
Czy to podejście nie jest dziecinne? Dostałem "Piekło" za darmo, nic a nic nie zasługiwałem, że teraz muszę jojczyć? Cóż, czasem rzeczywiście dostaję cierpienie bez winy. Ale najgłośniej o "niesprawiedliwości cierpienia" krzyczą ci, którzy sami nie chcą się skonfrontować z cierpieniem, które zadali. Projekcja w ujęciu klasycznym.
Na czym zdarłem podeszwy?
Co z wędrówki rozumiem?
Czym stał się mój Czas Przeszły?
- Gadać nie każdy umie
Ale bełkotu breją
Karmi sny niespokojne...
Tych, co gadać umieją
Mało kto zresztą pojmie
Tutaj osąd ludzkości - że bezrefleksyjna, a ci którzy mają coś do powiedzenia, nie mają z kim gadać. Odkrycie godne odkrycia, że królowa Bona nie żyje. Albo że są pory roku.
Są tacy, co pojmują
(To ich różni od zwierząt)
Poczęstują, współczują
Ale w Opowieść - nie wierzą
Więc sami brną zaciekle
Póki im życia staje
Niezrozumiałym Piekłem
Nie do pojęcia Rajem
Końcówka najlepsza. Sęk w tym, że są ludzie myślący, słuchający, ale to za mało. Wartość jest w "Opowieści" w jakiejś mistyce życia ku "czemuś większemu ode mnie". W to nie wierzą ci, co pojmują. O to chodzi - że życie jest baśnią.
Wiersz trochę (trochę!) przypomina mi podział ludzkości czyniony przez niektórych chrześcijańskich filozofów - 1. ludzie zmysłowi, żyjący po to, by zaspokajać swoje pragnienia, 2. ludzie etyczni, żyjący po to, żeby być dobrymi i 3. ludzie wierzący, żyjący realcją z Bogiem.
Nie to samo, ale segregacja ta ma dużo analogii.
Dopóki życia staje
Danym za frajer Piekłem
Rzadko dostępnym Rajem
Zazwyczaj się udaje
Roztrwonić siły i zdrowie
Jedno, co pozostaje
To o tej drodze Opowieść
Czy to podejście nie jest dziecinne? Dostałem "Piekło" za darmo, nic a nic nie zasługiwałem, że teraz muszę jojczyć? Cóż, czasem rzeczywiście dostaję cierpienie bez winy. Ale najgłośniej o "niesprawiedliwości cierpienia" krzyczą ci, którzy sami nie chcą się skonfrontować z cierpieniem, które zadali. Projekcja w ujęciu klasycznym.
Na czym zdarłem podeszwy?
Co z wędrówki rozumiem?
Czym stał się mój Czas Przeszły?
- Gadać nie każdy umie
Ale bełkotu breją
Karmi sny niespokojne...
Tych, co gadać umieją
Mało kto zresztą pojmie
Tutaj osąd ludzkości - że bezrefleksyjna, a ci którzy mają coś do powiedzenia, nie mają z kim gadać. Odkrycie godne odkrycia, że królowa Bona nie żyje. Albo że są pory roku.
Są tacy, co pojmują
(To ich różni od zwierząt)
Poczęstują, współczują
Ale w Opowieść - nie wierzą
Więc sami brną zaciekle
Póki im życia staje
Niezrozumiałym Piekłem
Nie do pojęcia Rajem
Końcówka najlepsza. Sęk w tym, że są ludzie myślący, słuchający, ale to za mało. Wartość jest w "Opowieści" w jakiejś mistyce życia ku "czemuś większemu ode mnie". W to nie wierzą ci, co pojmują. O to chodzi - że życie jest baśnią.
Wiersz trochę (trochę!) przypomina mi podział ludzkości czyniony przez niektórych chrześcijańskich filozofów - 1. ludzie zmysłowi, żyjący po to, by zaspokajać swoje pragnienia, 2. ludzie etyczni, żyjący po to, żeby być dobrymi i 3. ludzie wierzący, żyjący realcją z Bogiem.
Nie to samo, ale segregacja ta ma dużo analogii.
środa, 23 kwietnia 2014
acedia
Jak to ugryźć? Czy to grzech, czy choroba?
Chyba najpragmatyczniejsze podejście jest, że to grzech. Bo skoro grzech, to ja zawiniłem i ja się mogę poprawić. A jak jestem chory to trzeba załamać ręcę... Ojcowie pustyni pisali o chorobie ducha, ale w dzisiejszych czasach takie myslenie jest niebezpieczne. Choroba jest czymś u nas z innej sfery, wobec niej moermy być raczej tylko bierni, albo przeciwdziałać z zewnątrz lekami.
Św. Tomasz na ten przykład definiuje ją jako niechęć do czynienia dobra duchowego ze względu na trud ciała. Czyli lenistwo, choć chyba w tej definicji dotyczy jedynie spraw duchowych typu modlitwa... a może jej nie rozumiem.
Grzech to sfera mojego charakteru. I w ten sposób walczy się z acedią. Keep calm & metanoia. Sposób wyjścia - to robić swoje i nie skupiać się na trudzie, którym czuję, tylko na dobru, które mam wykonać... czasem nie widać wprost tego dobra. Najlepiej wtedy skupiać się na Bogu, który jest Dobrem. Czyli nie przeciwstawiać się, nie nadmiernie odcinać od tego, co się czuje i w czym się jest, ale konsekwentnie podnosić wzrok ducha wzwyż, ku Niebu. To Bóg da pewność i siłę, z tym że mam się zwrócić nie dla tego, co ma mi dać, ale dla Niego samego, moje pragnienia łagodnie na Niego przekierowywać. Wtedy zobaczę, że cała ta moja acedia, poczucie trudu i niemocy, była tylko iluzją, w którą dałem się wpędzić. W świetle Prawdy ta iluzja zczeźnie.
Chyba najpragmatyczniejsze podejście jest, że to grzech. Bo skoro grzech, to ja zawiniłem i ja się mogę poprawić. A jak jestem chory to trzeba załamać ręcę... Ojcowie pustyni pisali o chorobie ducha, ale w dzisiejszych czasach takie myslenie jest niebezpieczne. Choroba jest czymś u nas z innej sfery, wobec niej moermy być raczej tylko bierni, albo przeciwdziałać z zewnątrz lekami.
Św. Tomasz na ten przykład definiuje ją jako niechęć do czynienia dobra duchowego ze względu na trud ciała. Czyli lenistwo, choć chyba w tej definicji dotyczy jedynie spraw duchowych typu modlitwa... a może jej nie rozumiem.
Grzech to sfera mojego charakteru. I w ten sposób walczy się z acedią. Keep calm & metanoia. Sposób wyjścia - to robić swoje i nie skupiać się na trudzie, którym czuję, tylko na dobru, które mam wykonać... czasem nie widać wprost tego dobra. Najlepiej wtedy skupiać się na Bogu, który jest Dobrem. Czyli nie przeciwstawiać się, nie nadmiernie odcinać od tego, co się czuje i w czym się jest, ale konsekwentnie podnosić wzrok ducha wzwyż, ku Niebu. To Bóg da pewność i siłę, z tym że mam się zwrócić nie dla tego, co ma mi dać, ale dla Niego samego, moje pragnienia łagodnie na Niego przekierowywać. Wtedy zobaczę, że cała ta moja acedia, poczucie trudu i niemocy, była tylko iluzją, w którą dałem się wpędzić. W świetle Prawdy ta iluzja zczeźnie.
wtorek, 22 kwietnia 2014
Małe Niebo - Renata Przemyk
każdy ma swoje małe piekło
pozorną wolność w klatce z czterech ścian
bo słyszy stale od urodzenia
co byś nie zrobił jesteś tylko tym
kim inni widzą cię
Szacunek wszystkim. Standardowi ludzie tak mają - ja chyba nie. Oceniają swoją wartość na podstawie pozycji, szacunku przed innymi. Nie jest łatwo wyrwać się z tej pułapki. Ja polecam jedną - zawuerzenie się Bogu. On wyprowadza z Egiptu do Ziemi Obiecanej.
każdy ma swój prywatny czyściec
za bramą obietnica kryje się
nadzieja nikła że przyjdzie miłość
i ofiaruje nam to wszystko co
dla nas zbawienne jest
Gdy zaufasz Bogu, pojawia się Mojżesz. W tym wypadku wydaje się pokazanie czgoś bardziej świeckiego, ludzkiej miłości, która rzekomo też zbawia od zła. Nice try, ale nie, nie zgadzam się. Zresztą tekst też pokazuje ułudę takich nadziei.
żałosny grzesznik co nie grzeszy
należy ludziom się to co ludzkie jest
bo to co boskie z jego woli
tylko wybranym zdarza się
No, grzeszymy, grzeszymy. Wszyscy. I te słowa mogę częściowo odebrać jako usprawiedliwione, w sensie: akceptacja ludziej słabości. Jednak... tu jest jednak pewna afirmacja zła... choć może też pokora mówiąca: nie jestem święty, nie jestem wybrany, teraz chcę grzeszyć, na świętość przyjdzie czas... tekst niejasny.
musisz odnaleźć małe niebo
nie zawsze przecież tak wysoko jest
zamień się z własnym ciałem rolami
zaufaj - ono znacznie lepiej wie
jak zapominać się
I tu jest podany jakiś sposób... "zamień się z własnym ciałem rolami"... Oddanie się ciału, jakiejś pożądliwości jakiegoś rodzaju. Nie myśleć wzniośle, tylko sprawić sobie przyjemność... Czyżby to jest to "małe niebo"? Nie. Non possumus. To może dać swego rodzaju uspokojenie, zapomninienie - ale prawdziwe prywatne niebo jest w modlitwie, właśnie w wyrwaniu się z codzienności i złej cielesności.
pozorną wolność w klatce z czterech ścian
bo słyszy stale od urodzenia
co byś nie zrobił jesteś tylko tym
kim inni widzą cię
Szacunek wszystkim. Standardowi ludzie tak mają - ja chyba nie. Oceniają swoją wartość na podstawie pozycji, szacunku przed innymi. Nie jest łatwo wyrwać się z tej pułapki. Ja polecam jedną - zawuerzenie się Bogu. On wyprowadza z Egiptu do Ziemi Obiecanej.
każdy ma swój prywatny czyściec
za bramą obietnica kryje się
nadzieja nikła że przyjdzie miłość
i ofiaruje nam to wszystko co
dla nas zbawienne jest
Gdy zaufasz Bogu, pojawia się Mojżesz. W tym wypadku wydaje się pokazanie czgoś bardziej świeckiego, ludzkiej miłości, która rzekomo też zbawia od zła. Nice try, ale nie, nie zgadzam się. Zresztą tekst też pokazuje ułudę takich nadziei.
żałosny grzesznik co nie grzeszy
należy ludziom się to co ludzkie jest
bo to co boskie z jego woli
tylko wybranym zdarza się
No, grzeszymy, grzeszymy. Wszyscy. I te słowa mogę częściowo odebrać jako usprawiedliwione, w sensie: akceptacja ludziej słabości. Jednak... tu jest jednak pewna afirmacja zła... choć może też pokora mówiąca: nie jestem święty, nie jestem wybrany, teraz chcę grzeszyć, na świętość przyjdzie czas... tekst niejasny.
musisz odnaleźć małe niebo
nie zawsze przecież tak wysoko jest
zamień się z własnym ciałem rolami
zaufaj - ono znacznie lepiej wie
jak zapominać się
I tu jest podany jakiś sposób... "zamień się z własnym ciałem rolami"... Oddanie się ciału, jakiejś pożądliwości jakiegoś rodzaju. Nie myśleć wzniośle, tylko sprawić sobie przyjemność... Czyżby to jest to "małe niebo"? Nie. Non possumus. To może dać swego rodzaju uspokojenie, zapomninienie - ale prawdziwe prywatne niebo jest w modlitwie, właśnie w wyrwaniu się z codzienności i złej cielesności.
niedziela, 20 kwietnia 2014
Spe Salvi (II)
W encyklice była też poruszana sprawa oceny nowożytności.
Jeden z aspektów jest taki, że nauka zastąpiła wiarę w Opatrzność. W elemencie wspólnotowym nadzieja i wiara zostały wyparte, ich miejsce zajął postęp, wiara została zepchnięta do spraw prywatnych.
Poza tym, papież w jansy sposób ocenił Marksa. Marks twierdzi, że jak się zmieni system społeczny, to "będzie dobrze". Sęk w tym, że nie brał pod uwagę, że niezależnie od systemu, człowiek jest wolny i podejmuje wybory.
Zatem, jesli ludzkość chce stworzyć "dobry" system społeczny, to będzie musiała zabierać wolność. A wtedy dobrze nie będzie ex definitione.
No i jeszcze w encyklice papież akcentuje myśl (oczywiście innymi słowami niż moje), że odkąd świat (a w zasadzie: Europa, ale moim zdaniem, właściwie tylko ona się liczy) zerwał się ze smyczy Koścoła, świat dąży do - tu obecny papież-emeryt zacytował Kanta - "perwersyjnego końca wszystkich rzeczy", totalnej degeneracji.
---
I to są słowa, które przyjmuję przez aklamację, wg mnie bardzo klarowny i trzeźwy osąd sytuacji, zresztą po prostu inaczej wyrażone słowa bł. Jana Pawła o kulturze śmierci.
W czym rzecz? Jak świat ma wrócić, do względnej normalności... tzn. ja nie mam przekonania, że kiedyś było super, raczej kiedyś przed wiekami ludziom było wierzyć łatwo, jeśli chcieli. Transcendencja była oczywistością. Z czasem jednak myśl ludzka kierowała się coraz bardziej w stronę człowieka, jednocześnie negując Boga. W jaki sposób świat może powrócić do sytuacji, gdzie kultura będzie względnie normalna? Chyba odpowiedź na to daje Franciszek, stara się ukazać chrześcijaństwo jako coś bardzo ludzkiego, głosić Ewangelię w sposób zrozumiały i łatwy do przyjęcia dla wpółczesnego człowieka.
Ja w tym widzę głównie poprawę PRu Kościoła, nawet nie tyle Kościoła, co papieża - obecny trend brzmi "dobry Franciszek, zły Kościół"... Jest to pewnie jakiś sposób na pewne odwrócenie tendencji co do klimatu wokół Kościoła. A to bardzo dużo, takie łagodne infekowanie kultury współczesnej chrześcijaństwem.
Z tym że na dłuższą metę nie sądzę, że to właściwa droga. Zatraca się tutaj inny aspekt wiary - że koniec końców nie chodzi tu o "dobroludzizm", ale o uwielbienie Boga i pełnienie Jego woli. Niezależnie od Franciszka, ja współczesny Kościół wokół mnie widzę jako bardzo antropocentryczny, brakuje mi właśnie szukania Boga transcendentnego, tylko ciągłe mówienie, że spotyka się go w drugim człowieku, a nawet (o zgrozo! ;P) w sobie.
A może to po prostu równoprawne drogi w Kościele? Może ta immanentna jest równie dobra jak transcendentna... Może.
Cóż, zapewne są jeszcze enklawy, w których się to rozumie po mojemu, czas jakąś znaleźć.
Jeden z aspektów jest taki, że nauka zastąpiła wiarę w Opatrzność. W elemencie wspólnotowym nadzieja i wiara zostały wyparte, ich miejsce zajął postęp, wiara została zepchnięta do spraw prywatnych.
Poza tym, papież w jansy sposób ocenił Marksa. Marks twierdzi, że jak się zmieni system społeczny, to "będzie dobrze". Sęk w tym, że nie brał pod uwagę, że niezależnie od systemu, człowiek jest wolny i podejmuje wybory.
Zatem, jesli ludzkość chce stworzyć "dobry" system społeczny, to będzie musiała zabierać wolność. A wtedy dobrze nie będzie ex definitione.
No i jeszcze w encyklice papież akcentuje myśl (oczywiście innymi słowami niż moje), że odkąd świat (a w zasadzie: Europa, ale moim zdaniem, właściwie tylko ona się liczy) zerwał się ze smyczy Koścoła, świat dąży do - tu obecny papież-emeryt zacytował Kanta - "perwersyjnego końca wszystkich rzeczy", totalnej degeneracji.
---
I to są słowa, które przyjmuję przez aklamację, wg mnie bardzo klarowny i trzeźwy osąd sytuacji, zresztą po prostu inaczej wyrażone słowa bł. Jana Pawła o kulturze śmierci.
W czym rzecz? Jak świat ma wrócić, do względnej normalności... tzn. ja nie mam przekonania, że kiedyś było super, raczej kiedyś przed wiekami ludziom było wierzyć łatwo, jeśli chcieli. Transcendencja była oczywistością. Z czasem jednak myśl ludzka kierowała się coraz bardziej w stronę człowieka, jednocześnie negując Boga. W jaki sposób świat może powrócić do sytuacji, gdzie kultura będzie względnie normalna? Chyba odpowiedź na to daje Franciszek, stara się ukazać chrześcijaństwo jako coś bardzo ludzkiego, głosić Ewangelię w sposób zrozumiały i łatwy do przyjęcia dla wpółczesnego człowieka.
Ja w tym widzę głównie poprawę PRu Kościoła, nawet nie tyle Kościoła, co papieża - obecny trend brzmi "dobry Franciszek, zły Kościół"... Jest to pewnie jakiś sposób na pewne odwrócenie tendencji co do klimatu wokół Kościoła. A to bardzo dużo, takie łagodne infekowanie kultury współczesnej chrześcijaństwem.
Z tym że na dłuższą metę nie sądzę, że to właściwa droga. Zatraca się tutaj inny aspekt wiary - że koniec końców nie chodzi tu o "dobroludzizm", ale o uwielbienie Boga i pełnienie Jego woli. Niezależnie od Franciszka, ja współczesny Kościół wokół mnie widzę jako bardzo antropocentryczny, brakuje mi właśnie szukania Boga transcendentnego, tylko ciągłe mówienie, że spotyka się go w drugim człowieku, a nawet (o zgrozo! ;P) w sobie.
A może to po prostu równoprawne drogi w Kościele? Może ta immanentna jest równie dobra jak transcendentna... Może.
Cóż, zapewne są jeszcze enklawy, w których się to rozumie po mojemu, czas jakąś znaleźć.
sobota, 19 kwietnia 2014
Spe Salvi (I)
Encyklika Benedykta XVI.
Mocna.
W zasadzie treść bardzo prosta. O tym, że Bóg jest nadzieją człowieka, realcja z nim, nic innego.
Miejsca uczenia się nadziei: modlitwa, działanie i cierpienie, Sąd Ostateczny.
Była poruszona kwestia apokatastazy, że w zasadzie niemożliwa, bo w razie przebaczenia wszystkim byłby winien ludzkości odpowiedź na pytanie o sprawiedliwość... i papież jeszcze w tym momencie przywoływał Dostojewskiego. Nie jestem pewien, że się z tym na 100% zgadzam. Encyklika to nie wypowiedź ex cathedra, choć jeśli porusza jakiś problem doktrynalny, jest to jeden z najmocniejszych głosów, jaki wypowiada Kościół. Zatem porozważam tutaj.
Po pierwsze - zgadzam się, że nie powinniśmy zakładać apokatastazy, rzeczy ostateczne to smierć, sąd, niebo, piekło. Po drugie, bardziej niż przywoływanie Dostojewskiego przekonałoby mnie przywołanie np. św. s. Faustyny, ale rozumiem, że są ludzie, dla których Dostojewski jest autorytetem, stąd taki dobór. Po trzecie, nie mam pojęcia co do wyroku Bożego. Bóg jest absolutnie sprawiedliwy, ale jest też absolutnie miłosierny i miłosierdzie jest większe. Nie jestem we wnętrzu serca żadnego człowieka. Ale biorę też pod uwagę, że jestem pod mocnym wpływem naszej epoki, która mocno wpaja nam, że ludzie są dobrzy. A chyba są różni. Owszem, Bóg nas stworzył dobrych, ale wszyscy zbłądziliśmy mniej lub bardziej. No właśnie, w miejscach typu "wspólnoty wiosny Kościoła" jest często przekonanie, że ludzie jak grzeszą, to nie dlatego, że chcą, tylko wynika to ze zranień i pewnej ignorancji. Ma to pewną podbudowę w zdaniach typu "przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". Niektórzy mówią, że nikt nie odrzuca Boga, tylko jego fałszywy obraz...
Chyba jest różnie. Po pierwsze, jaki "obraz" Boga jest prawdziwy? Nasze słowa zawsze bardziej zniekształcają Go niż oddają prawdę, bo on mieszka w światłości niedostępnej i żaden człowiek nie może Go zobaczyć. Więc nawet jak ktoś odrzuca "fałszywy" obraz Boga, to może to robić z różnych motywacji. Jest alternatywa: zawsze może mieć nadzieję, że prawdziwy obraz jest lepszy, albo rzucić wszystko "w diabły". "Szukajcie Pana, on daje się znaleźć". Myślę, że Bóg nie zostawiłby kogoś uczciwego samego i przyprowdziłby go do Kościoła. Zatem człowiek ponosi odpowiedzialność za swoje życie, może grzeszyć, myśleć że jest OK a wszystkiemu winni "pedofile w sutannach".I trwając w uporze z taką postawą utrudnia sobie zbawienie. Z drugiej strony, nie wiemy co się dzieje w momencie śmierci, może wtedy, przy sądzie szczegółowym chwała Boża w każdym człowieku wzbudza doskonały żal? Tego nie można wykluczyć, ale to tylko spekulacje.
Ale mam problem z tym wyrażeniem przez Benedykta - że Bóg by był winny sprawiedliwym odpowiedź na pytanie o sprawiedliwość... Bóg nic nie jest nikomu winny, decyduje suwerennie. Po drugie - takie podejście "sprawiedliwych" brzmi jak klasyczna postawa starszego brata z przypowieści o Synu Marnotrawnym. No cóż, mogę zawsze zakładać, że nie zrozumiałem Papieża...
Moja odpowiedź na pytania o apokatastazę byłaby zgodna z Benedyktową, ale wyjaśniłbym to inaczej. Obraz Boga właśnie. Pan Jezus bardzo często przestrzegał przed piekłem. Wyraźnie mówił, że dobrzy zmartwychwstaną, a źli będą wiecznie potepieni. Gdyby chciał tak nas tylko zmotywować, a w praktyce nikt do piekła by nie trafił, uznałbym to za manipulację - bo miłość nie może być przeciwstawiana prawdzie. Byłoby to sprzeczne z Jego zasadą - "Tak, tak - nie, nie". Według mnie Bóg taki nie jest.
Mocna.
W zasadzie treść bardzo prosta. O tym, że Bóg jest nadzieją człowieka, realcja z nim, nic innego.
Miejsca uczenia się nadziei: modlitwa, działanie i cierpienie, Sąd Ostateczny.
Była poruszona kwestia apokatastazy, że w zasadzie niemożliwa, bo w razie przebaczenia wszystkim byłby winien ludzkości odpowiedź na pytanie o sprawiedliwość... i papież jeszcze w tym momencie przywoływał Dostojewskiego. Nie jestem pewien, że się z tym na 100% zgadzam. Encyklika to nie wypowiedź ex cathedra, choć jeśli porusza jakiś problem doktrynalny, jest to jeden z najmocniejszych głosów, jaki wypowiada Kościół. Zatem porozważam tutaj.
Po pierwsze - zgadzam się, że nie powinniśmy zakładać apokatastazy, rzeczy ostateczne to smierć, sąd, niebo, piekło. Po drugie, bardziej niż przywoływanie Dostojewskiego przekonałoby mnie przywołanie np. św. s. Faustyny, ale rozumiem, że są ludzie, dla których Dostojewski jest autorytetem, stąd taki dobór. Po trzecie, nie mam pojęcia co do wyroku Bożego. Bóg jest absolutnie sprawiedliwy, ale jest też absolutnie miłosierny i miłosierdzie jest większe. Nie jestem we wnętrzu serca żadnego człowieka. Ale biorę też pod uwagę, że jestem pod mocnym wpływem naszej epoki, która mocno wpaja nam, że ludzie są dobrzy. A chyba są różni. Owszem, Bóg nas stworzył dobrych, ale wszyscy zbłądziliśmy mniej lub bardziej. No właśnie, w miejscach typu "wspólnoty wiosny Kościoła" jest często przekonanie, że ludzie jak grzeszą, to nie dlatego, że chcą, tylko wynika to ze zranień i pewnej ignorancji. Ma to pewną podbudowę w zdaniach typu "przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". Niektórzy mówią, że nikt nie odrzuca Boga, tylko jego fałszywy obraz...
Chyba jest różnie. Po pierwsze, jaki "obraz" Boga jest prawdziwy? Nasze słowa zawsze bardziej zniekształcają Go niż oddają prawdę, bo on mieszka w światłości niedostępnej i żaden człowiek nie może Go zobaczyć. Więc nawet jak ktoś odrzuca "fałszywy" obraz Boga, to może to robić z różnych motywacji. Jest alternatywa: zawsze może mieć nadzieję, że prawdziwy obraz jest lepszy, albo rzucić wszystko "w diabły". "Szukajcie Pana, on daje się znaleźć". Myślę, że Bóg nie zostawiłby kogoś uczciwego samego i przyprowdziłby go do Kościoła. Zatem człowiek ponosi odpowiedzialność za swoje życie, może grzeszyć, myśleć że jest OK a wszystkiemu winni "pedofile w sutannach".I trwając w uporze z taką postawą utrudnia sobie zbawienie. Z drugiej strony, nie wiemy co się dzieje w momencie śmierci, może wtedy, przy sądzie szczegółowym chwała Boża w każdym człowieku wzbudza doskonały żal? Tego nie można wykluczyć, ale to tylko spekulacje.
Ale mam problem z tym wyrażeniem przez Benedykta - że Bóg by był winny sprawiedliwym odpowiedź na pytanie o sprawiedliwość... Bóg nic nie jest nikomu winny, decyduje suwerennie. Po drugie - takie podejście "sprawiedliwych" brzmi jak klasyczna postawa starszego brata z przypowieści o Synu Marnotrawnym. No cóż, mogę zawsze zakładać, że nie zrozumiałem Papieża...
Moja odpowiedź na pytania o apokatastazę byłaby zgodna z Benedyktową, ale wyjaśniłbym to inaczej. Obraz Boga właśnie. Pan Jezus bardzo często przestrzegał przed piekłem. Wyraźnie mówił, że dobrzy zmartwychwstaną, a źli będą wiecznie potepieni. Gdyby chciał tak nas tylko zmotywować, a w praktyce nikt do piekła by nie trafił, uznałbym to za manipulację - bo miłość nie może być przeciwstawiana prawdzie. Byłoby to sprzeczne z Jego zasadą - "Tak, tak - nie, nie". Według mnie Bóg taki nie jest.
piątek, 18 kwietnia 2014
Teza don Kichota
O czym mówią słowa tej piosenki Kaczmarskiego?
Nie jest dla mnie łatwe uchwycenie istoty donkiszotyzmu Kaczmarskiego.
Przede wszystkim Kichot osądza ludzkość jako ludzi niskich moralnie. Widzi, że to działa tak: ludzie słuchają swoich pragnień, z nich tworzą ideały, a z ideałów - zbrodnie, cytując tekst. Chyba tak. On widzi ludzi jako tych, którzy są bardzo ziemscy, cieleśni. powierzchowni, płytcy. I stawia tytułową tezę, że taka postawa prowadzi do zbrodni, czy jak to ujął Kant "perwersyjnego końca wszystkich rzeczy".
Co więcej? don Kichot nieszczególnie przejmuje się niedogodnościami fizycznymi, typu garnek na głowie, podła kobyła pod sobą itd. Nie jest materialistą, ponieważ żyje dla czegoś większego od siebie - dla miłości.
Na pierwszy rzut oka w tekście powtarza się w kółko ta sama myśl, przy bliższym spojrzeniu, mieści się tu wiele treści. Ciekawa jest relacja pomiędzy Sanchem a don Kichotem. Sancho chce towarzyszyć don Kichotowi, jest po jego stronie, bierze udział w jego misji, ale też z niezbyt szczytnych pobudek - z pragnienia władzy. Kichot nie tyle wprost okłamuje, co nie uświadamia Sancha, że jego nadzieje są płonne. Pozwala mu trwać w fałszu, żeby nie pozbawić go tej resztki idealizmu. Tym samym don Kichot jakby bierze udział w "zbrodniach" mając władzę i manipulując Sanchem, choć dla "wyższych" celów. Choć z z drugiej strony, zbrodnia to niewielka a Kichot nie jest materialistą :).
Być może Kichotem rządzi psychologiczne prawo projekcji - oskarża ludzi o niskie motywacje, bo sam w sobie ich nie widzi? Nie przepadam za nadmiernym psychoanalizowaniem poezji, ale jakieś światło to też może rzucić.
W kontekście tej analizy łatwiej zrozumieć pointę. Kichot patrzy wgłąb, jego szaleńczy idealizm pomaga mu wejrzeć w działanie rzeczywistości i ma pewną władzę nad sensem i celem wędrówki.
Sancho - również żyje dla idei, ale nie dla jej istoty, tylko dla korzyści z nią związanych, mysli o sobie, że jest pragmatykiem, w rzeczywistości jest zaślepiony swoimi marzeniami.
To przynajmniej myśli don Kichot, wszak jest on "ja mówiącym".
Czoło mi stary garnek studzi,
Niesie wierzchowiec sparszywiały,
Lecz niesie godnie.
Nie widzę celu w drodze ludzi,
Co z pragnień tworzą ideały,
A z ideałów zbrodnie.
Sancho się nadziejami łudzi,
Że będzie rządził wyspą całą,
Bo rządzić modnie.
Po co mam sługę ze snu budzić,
By z pragnień tworzył ideały,
A z ideałów zbrodnie.
Mnie byle mrzonka nie podjudzi,
W prawdziwej bom tęsknocie trwały
Miłości siodle.
Dlategom obcy pośród ludzi,
Co z pragnień tworzą ideały,
A z ideałów zbrodnie.
Sancha świat, który widzi, nudzi,
Ja go uważam za wspaniały
Podarek od niej.
Brak sensu każdy obraz zbrudzi
I z pragnień zrodzi ideały,
A z ideałów zbrodnie.
Sługa chce złudy, ja opoki,
Sługa chce złudy, ja opoki,
Myślą szlachetne tworząc fakty.
Tak wędrujemy przez epoki,
Tak wędrujemy przez epoki,
Sancho - marzyciel i ja - praktyk.
Nie jest dla mnie łatwe uchwycenie istoty donkiszotyzmu Kaczmarskiego.
Przede wszystkim Kichot osądza ludzkość jako ludzi niskich moralnie. Widzi, że to działa tak: ludzie słuchają swoich pragnień, z nich tworzą ideały, a z ideałów - zbrodnie, cytując tekst. Chyba tak. On widzi ludzi jako tych, którzy są bardzo ziemscy, cieleśni. powierzchowni, płytcy. I stawia tytułową tezę, że taka postawa prowadzi do zbrodni, czy jak to ujął Kant "perwersyjnego końca wszystkich rzeczy".
Co więcej? don Kichot nieszczególnie przejmuje się niedogodnościami fizycznymi, typu garnek na głowie, podła kobyła pod sobą itd. Nie jest materialistą, ponieważ żyje dla czegoś większego od siebie - dla miłości.
Na pierwszy rzut oka w tekście powtarza się w kółko ta sama myśl, przy bliższym spojrzeniu, mieści się tu wiele treści. Ciekawa jest relacja pomiędzy Sanchem a don Kichotem. Sancho chce towarzyszyć don Kichotowi, jest po jego stronie, bierze udział w jego misji, ale też z niezbyt szczytnych pobudek - z pragnienia władzy. Kichot nie tyle wprost okłamuje, co nie uświadamia Sancha, że jego nadzieje są płonne. Pozwala mu trwać w fałszu, żeby nie pozbawić go tej resztki idealizmu. Tym samym don Kichot jakby bierze udział w "zbrodniach" mając władzę i manipulując Sanchem, choć dla "wyższych" celów. Choć z z drugiej strony, zbrodnia to niewielka a Kichot nie jest materialistą :).
Być może Kichotem rządzi psychologiczne prawo projekcji - oskarża ludzi o niskie motywacje, bo sam w sobie ich nie widzi? Nie przepadam za nadmiernym psychoanalizowaniem poezji, ale jakieś światło to też może rzucić.
W kontekście tej analizy łatwiej zrozumieć pointę. Kichot patrzy wgłąb, jego szaleńczy idealizm pomaga mu wejrzeć w działanie rzeczywistości i ma pewną władzę nad sensem i celem wędrówki.
Sancho - również żyje dla idei, ale nie dla jej istoty, tylko dla korzyści z nią związanych, mysli o sobie, że jest pragmatykiem, w rzeczywistości jest zaślepiony swoimi marzeniami.
To przynajmniej myśli don Kichot, wszak jest on "ja mówiącym".
Czoło mi stary garnek studzi,
Niesie wierzchowiec sparszywiały,
Lecz niesie godnie.
Nie widzę celu w drodze ludzi,
Co z pragnień tworzą ideały,
A z ideałów zbrodnie.
Sancho się nadziejami łudzi,
Że będzie rządził wyspą całą,
Bo rządzić modnie.
Po co mam sługę ze snu budzić,
By z pragnień tworzył ideały,
A z ideałów zbrodnie.
Mnie byle mrzonka nie podjudzi,
W prawdziwej bom tęsknocie trwały
Miłości siodle.
Dlategom obcy pośród ludzi,
Co z pragnień tworzą ideały,
A z ideałów zbrodnie.
Sancha świat, który widzi, nudzi,
Ja go uważam za wspaniały
Podarek od niej.
Brak sensu każdy obraz zbrudzi
I z pragnień zrodzi ideały,
A z ideałów zbrodnie.
Sługa chce złudy, ja opoki,
Sługa chce złudy, ja opoki,
Myślą szlachetne tworząc fakty.
Tak wędrujemy przez epoki,
Tak wędrujemy przez epoki,
Sancho - marzyciel i ja - praktyk.
czwartek, 17 kwietnia 2014
Noe - c.d.
Na film można popatrzeć również z innej strony.
Jest osądzenie ludzkiej natury - że jest zła, w zasadzie od początku i to do szpiku kości.
Kain zabił Abla, to pierwsze faktyczne ZŁO tam uzanze. Grzech prarodziców jest pokazany jednak dość mgliście, tu się nie podejmę interpretacji. Tak czy inaczej - ja nie o tym.
Z jednej strony natura ludzka jest zła i potepione są grzechy. Z drugiej - wyraźnymi odstępstwami od "Stwórcy" w filmie jest jedzenie mięsa, zwierząt oraz ludzka, miejska cywilizacja.
Ma to pewną podbudowę biblijną. W Raju człowiek żywił się roślinami, owocami, co się potem zmieniło, a budowniczym pierwszego miasta był Kain.
Film "Noe" skupia się na zewnętrznych przypadłościach związanych z grzechem, a nie z samą jego istotą.
Co do Biblii - pomimo, że w Raju człowiek żył w przyjaźni ze zwierzętami i nie żywił się nimi oraz pomimo, że być może budowanie miast jest konsekwencją grzechu, Bóg Biblii nie przywraca stanu pierwotnego. Nigdzie w ST ani NT nie pojawia się ocena jedzenia mięsa jako grzech oraz nie ma idei powrotu do sposobu życia "niewinnego dzikusa".
Nic nie świadczy o tym dobitniej niż wizja Nieba jako miasta - Nowego Jeruzalem, np. w Apokalipsie. Bóg Biblii afirmuje, a nie potępia, ludzki rozwój, postęp, cywilizację, do tego stopnia, że włącza ją w objawiony obaz wiecznego szczęścia.
Co mamy w filmie "Noe"? Potop, a zaraz po nim powrót do niewinnego dzikusowstwa. Pada przykazanie "bądźcie płodni i napełniajcie ziemię" - czyli de facto przykazanie z Edenu.
I tu warto zauważyć kolejny "szczegół". Historia Aronofsky'ego zdaje się przekazywać ideę przejścia od czasów mitycznych do nowożytnych. Historia odstepstwa człowieka - załóżmy tutaj, że dosłownie biblijna - zdaje się być po prostu sposobem na wyjaśnienie rzeczywistości, mitycznym, niekoniecznie prawdziwym.
"Historyczna" wersja mitu o upadku człowieka dzieje się w trakcie Potopu na Arce. Rolę złego odgrywa Cham. Tu nie ma zerwania owocu, tylko jedzenie mięsa. Tubal-Kain gra rolę rajskiego Węża.
A zatem takie ujęcie: Grzechem pierworodnym jest nie zerwanie zakazanego owocu, ale jedzenie zwierząt.
I na dobitkę: Cham jest też Kainem, a zatem Ablem są jedzone zwierzęta.
To jest to, co współcześni wg Aronofskiego mogą wynieść z historii o Adamie i Ewie, Kainie i Ablu.
Zresztą, po Potopie Cham przejmuje rolę Kaina, odsuwa się od reszty rodziny i próbuje żyć po sowjemu w oddali od reszty. Nieprzypadkowo Chama uznaje się za ojca rasy białej...
Chyba się jeszcze nie wyprztykałem, zakładam, że będą następne odcinki.
Jest osądzenie ludzkiej natury - że jest zła, w zasadzie od początku i to do szpiku kości.
Kain zabił Abla, to pierwsze faktyczne ZŁO tam uzanze. Grzech prarodziców jest pokazany jednak dość mgliście, tu się nie podejmę interpretacji. Tak czy inaczej - ja nie o tym.
Z jednej strony natura ludzka jest zła i potepione są grzechy. Z drugiej - wyraźnymi odstępstwami od "Stwórcy" w filmie jest jedzenie mięsa, zwierząt oraz ludzka, miejska cywilizacja.
Ma to pewną podbudowę biblijną. W Raju człowiek żywił się roślinami, owocami, co się potem zmieniło, a budowniczym pierwszego miasta był Kain.
Film "Noe" skupia się na zewnętrznych przypadłościach związanych z grzechem, a nie z samą jego istotą.
Co do Biblii - pomimo, że w Raju człowiek żył w przyjaźni ze zwierzętami i nie żywił się nimi oraz pomimo, że być może budowanie miast jest konsekwencją grzechu, Bóg Biblii nie przywraca stanu pierwotnego. Nigdzie w ST ani NT nie pojawia się ocena jedzenia mięsa jako grzech oraz nie ma idei powrotu do sposobu życia "niewinnego dzikusa".
Nic nie świadczy o tym dobitniej niż wizja Nieba jako miasta - Nowego Jeruzalem, np. w Apokalipsie. Bóg Biblii afirmuje, a nie potępia, ludzki rozwój, postęp, cywilizację, do tego stopnia, że włącza ją w objawiony obaz wiecznego szczęścia.
Co mamy w filmie "Noe"? Potop, a zaraz po nim powrót do niewinnego dzikusowstwa. Pada przykazanie "bądźcie płodni i napełniajcie ziemię" - czyli de facto przykazanie z Edenu.
I tu warto zauważyć kolejny "szczegół". Historia Aronofsky'ego zdaje się przekazywać ideę przejścia od czasów mitycznych do nowożytnych. Historia odstepstwa człowieka - załóżmy tutaj, że dosłownie biblijna - zdaje się być po prostu sposobem na wyjaśnienie rzeczywistości, mitycznym, niekoniecznie prawdziwym.
"Historyczna" wersja mitu o upadku człowieka dzieje się w trakcie Potopu na Arce. Rolę złego odgrywa Cham. Tu nie ma zerwania owocu, tylko jedzenie mięsa. Tubal-Kain gra rolę rajskiego Węża.
A zatem takie ujęcie: Grzechem pierworodnym jest nie zerwanie zakazanego owocu, ale jedzenie zwierząt.
I na dobitkę: Cham jest też Kainem, a zatem Ablem są jedzone zwierzęta.
To jest to, co współcześni wg Aronofskiego mogą wynieść z historii o Adamie i Ewie, Kainie i Ablu.
Zresztą, po Potopie Cham przejmuje rolę Kaina, odsuwa się od reszty rodziny i próbuje żyć po sowjemu w oddali od reszty. Nieprzypadkowo Chama uznaje się za ojca rasy białej...
Chyba się jeszcze nie wyprztykałem, zakładam, że będą następne odcinki.
środa, 16 kwietnia 2014
Herbert "Prośba"
PROŚBA
Naucz nas także palce zwijać
i drzwi podpierać z tamtej strony
pokojów próżnej już miłości
niech kiedy trzeba będzie pięścią
to co marzyło tak o szczęściu
i osłaniało chudy płomyk
a potem po skończonej walce
pozwól nam rozprostować palce
choćby już była tylko pustka
gdy w dłoń otwartą przyjmiesz klęskę
gdy czaszkę w czułe palce weźmiesz
zacznie się wtedy jeszcze raz
otwartych dłoni wielka sprawa
po strunach podróż po zabawach
ostatnie ziarno ocalenia
----
W każdej zwrotce-trójwierszu pojawia się motyw ręki, dłoni.
1. "palce zwijać"
2. "pięścią"
3. "rozprostować palce"
4. "w dłoń otwartą" "czułe palce"
5. "otwartych dłoni"
Jak to zdekodować?
Pierwsza zwrotka to to prośba o mądrość. Mądrość, żeby walczyć o miłość. Miłość, która już jest próżna... bój jest przegrany od samego początku.
W drugiej z jednej strony kontynuacja, z drugiej - dużo mocniejszy akcent na walkę. Tutaj mamy pięść. Druga zwrotka nieco nieklarowna, nie ma orzeczenia, jakby równoważnik zdania. Rozumiem to jako wyrażenie koniecznej straty. W walce o dobro czasem trzeba poświęcić cenne rzeczy, szczęście, bezpieczeństwo, rozwiewają się pewne nadzieje.
Trzecia - obraz przegranej walki i wyczerpania nią. Mimo tego, że sytuacja jest zła, beznadziejna, podmiot prosi o pewne ukojenie, jakiś spokój.
Czwarta - tutaj adresat liryczny przyjmuje klęskę w otwartą dłoń, bierze czaszkę w czułe palce... Czaszka? Może to jest jakąś śmierć? Może to czaszka Yoricka? Tak czy inaczej to zaczyna wszystko od nowa, ale inaczej.
W piątej zwrotce znowu jest jakaś wielka sprawa, ale w mniej wojowniczym wydaniu. "Po strunach podróż po zabawach" - może to chodzi o kontemplację. Już nie jest to wojna pięścią, ale bardziej refleksja artystyczna nad życiem - i to jest ostatnim ziarnem ocalenia?
---
Nasuwa się oczywista interpretacja, że ten tekst jest modlitwą co do formy. Byłbym z tym ostrożny. Tzn. do 3. zwrotki rzeczywiście wygląda na to, że "Ty" liryczne to jakaś siła wyższa. 4 i 5 jednak nie są już jednak prośbą, ale są w formie oznajmującej. Raczej wydaje się, że od tego momentu "Ty liryczne" to człowiek pogodzony ze stratą, porażką, nie siła wyższa. Tak jakby siła wyższa była potrzebna tylko do osiągnięcia jakiegoś celu, popogodzeniu się z jego nieosiągnięciem zostaje tylko autorefleksja... A może inaczej: dialog z siłą wyższą staje się nie tyle rozmową z kimś na zewnątrz, ale czymś bardzo intymnym, wewnętrznym, autorefleksyjnym?
Naucz nas także palce zwijać
i drzwi podpierać z tamtej strony
pokojów próżnej już miłości
niech kiedy trzeba będzie pięścią
to co marzyło tak o szczęściu
i osłaniało chudy płomyk
a potem po skończonej walce
pozwól nam rozprostować palce
choćby już była tylko pustka
gdy w dłoń otwartą przyjmiesz klęskę
gdy czaszkę w czułe palce weźmiesz
zacznie się wtedy jeszcze raz
otwartych dłoni wielka sprawa
po strunach podróż po zabawach
ostatnie ziarno ocalenia
----
W każdej zwrotce-trójwierszu pojawia się motyw ręki, dłoni.
1. "palce zwijać"
2. "pięścią"
3. "rozprostować palce"
4. "w dłoń otwartą" "czułe palce"
5. "otwartych dłoni"
Jak to zdekodować?
Pierwsza zwrotka to to prośba o mądrość. Mądrość, żeby walczyć o miłość. Miłość, która już jest próżna... bój jest przegrany od samego początku.
W drugiej z jednej strony kontynuacja, z drugiej - dużo mocniejszy akcent na walkę. Tutaj mamy pięść. Druga zwrotka nieco nieklarowna, nie ma orzeczenia, jakby równoważnik zdania. Rozumiem to jako wyrażenie koniecznej straty. W walce o dobro czasem trzeba poświęcić cenne rzeczy, szczęście, bezpieczeństwo, rozwiewają się pewne nadzieje.
Trzecia - obraz przegranej walki i wyczerpania nią. Mimo tego, że sytuacja jest zła, beznadziejna, podmiot prosi o pewne ukojenie, jakiś spokój.
Czwarta - tutaj adresat liryczny przyjmuje klęskę w otwartą dłoń, bierze czaszkę w czułe palce... Czaszka? Może to jest jakąś śmierć? Może to czaszka Yoricka? Tak czy inaczej to zaczyna wszystko od nowa, ale inaczej.
W piątej zwrotce znowu jest jakaś wielka sprawa, ale w mniej wojowniczym wydaniu. "Po strunach podróż po zabawach" - może to chodzi o kontemplację. Już nie jest to wojna pięścią, ale bardziej refleksja artystyczna nad życiem - i to jest ostatnim ziarnem ocalenia?
---
Nasuwa się oczywista interpretacja, że ten tekst jest modlitwą co do formy. Byłbym z tym ostrożny. Tzn. do 3. zwrotki rzeczywiście wygląda na to, że "Ty" liryczne to jakaś siła wyższa. 4 i 5 jednak nie są już jednak prośbą, ale są w formie oznajmującej. Raczej wydaje się, że od tego momentu "Ty liryczne" to człowiek pogodzony ze stratą, porażką, nie siła wyższa. Tak jakby siła wyższa była potrzebna tylko do osiągnięcia jakiegoś celu, popogodzeniu się z jego nieosiągnięciem zostaje tylko autorefleksja... A może inaczej: dialog z siłą wyższą staje się nie tyle rozmową z kimś na zewnątrz, ale czymś bardzo intymnym, wewnętrznym, autorefleksyjnym?
sobota, 12 kwietnia 2014
Noe - update
Poprzednia refleksja była na gorąco. Teraz mam jasność. "Noe" to film szatański.
Kluczem do zrozumienia tego jest zwrócenie uwagi na artefakt - skórę węża. Początkowo ma ją Lamek, po jego zabiciu - Tubal Kain a w końcu - Noe.
Wolą Boga w filmie jest zabicie całej ludzkości, bez wyjątków, nie wyłączając rodziny Noego. Do budowy Arki, te wizje itd. zachęca nie tyle Bóg, co raczej Matuzalem. Szaman-cudotwórca.
Najważniejsza rzecz: Noe chce zabić swoje wnuczki, bo tak rozpoznaje wolę Boga. Nie daje rady - ale, co ważne, nie daje rady po odzyskaniu tej skóry węża. Po jakimś czasie Ila wyjaśnia, że Bóg dał mu wolność decyzji.
Potem końcowe błogosławieństwo ma miejsce też z tą skórą węża na ręku. Film z czasem staje się coraz bardziej antropocentryczny.
---
Jakie z tego wnioski?
Bóg jawi się początkowo jako ktoś, kto żąda wyłącznie sprawiedliwości i kary. Potem jednak wydaje się, że zostawia człowiekowi większy margines wolności, zostawia wybór. Albo raczej, działa jeszcze z drugiej strony - przez naturę. Noe rozpoznaje że wolą Boga jest zatracenie ludzkości, Metuzalem uzdrawiając Ilę zdaje się naginać ten plan Boży. Noe ma kontakt z Bogiem-Stwórcą, Metuzalem ma głęboką jedność z Naturą. Wygląda na to, że film sugeruje, że racja jest po jego stronie, choć on podkreśla oficjalnie suwerenność decyzji Noego. W praktyce jednak interweniuje.
Chyba bez dogłębnej znajomości Kabały nie da się zrozumieć tego filmu. Brakuje mi wiedze na jej temat.
Jakie widzę niezgodności z biblijnym obrazem Boga?
1. Bóg ewoluuje. Początkowo sprawiedliwy, potem bardziej "humanistyczny". Początkowo ktoś ponad światem, potem bardziej panteizm.
2. W filmie nie porusza się kwestii szatana. Zatrzymuje się na tym, że człowiek jest zły.
Jest ten wąż, ale właściwie co on tu oznacza? Nie wydaje się, że jakieś zewnętrzne zło, raczej Naturę niedoskonałą. Jakby Natura była stworzona z pęknięciem, co oskarżałoby Stwórcę. I koniec końców, ten wąż jest dobry.
3. Po Potopie jest jakby powrót do stanu rajskiego, nie ma rozwoju, tylko powrótdo Raju, ale świat jest rozumiany raczej deistycznie. Bóg tam kiedyś stworzył, teraz człowiek zarządza. Częsty gnostyczny motyw - wąż wprowadza ludzkość z powrotem do Raju utraconego.
4. Zmiana obrazu Boga jest powiązana z artefaktem skóry węża.
5. Bóg nie mówi. Działa przez wizje, znaki, ale koniec końców trzeba zgadywać jego wolę. Niby jest rozumiany osobowo, ale z czasem coraz mniej.
6. Strażnicy. Noszą imiona demonów, ale są dobre, pomagają ludziom.
Tu zgadywanka - początkowo służyły Kainowi, w czasach Noego były bliskie Metuzalemowi... Hm...
7. "Na początku ne było nic"
To często pada w filmie. Poza tym - wizja stworzenia wydaje się bardzo biblijna. Jednak w Biblii pada wyraźnie "na początku Bóg stworzył niebo i ziemię" a w NT "Na początku było Słowo". Tu pewnie jest kolejny wtręt antyteistyczny.
--
Wg mnie patrząc całościowo, gdyby nie ta symbolika węża, możnaby podciągać film troszkę na wyrost jako dobry i pozytywny - naciągać interpretacje pod Biblię, bo wyglądałoby na to, że jest pewna dowolność interpretacji. Ale w tym kontekście - nie mogę przy najlpeszych chęciach i sympatii dla reżysera. Ten film przekazuje bardzo fałszywy i zakłamany obraz Boga, i źródła zła w świecie.
Kluczem do zrozumienia tego jest zwrócenie uwagi na artefakt - skórę węża. Początkowo ma ją Lamek, po jego zabiciu - Tubal Kain a w końcu - Noe.
Wolą Boga w filmie jest zabicie całej ludzkości, bez wyjątków, nie wyłączając rodziny Noego. Do budowy Arki, te wizje itd. zachęca nie tyle Bóg, co raczej Matuzalem. Szaman-cudotwórca.
Najważniejsza rzecz: Noe chce zabić swoje wnuczki, bo tak rozpoznaje wolę Boga. Nie daje rady - ale, co ważne, nie daje rady po odzyskaniu tej skóry węża. Po jakimś czasie Ila wyjaśnia, że Bóg dał mu wolność decyzji.
Potem końcowe błogosławieństwo ma miejsce też z tą skórą węża na ręku. Film z czasem staje się coraz bardziej antropocentryczny.
---
Jakie z tego wnioski?
Bóg jawi się początkowo jako ktoś, kto żąda wyłącznie sprawiedliwości i kary. Potem jednak wydaje się, że zostawia człowiekowi większy margines wolności, zostawia wybór. Albo raczej, działa jeszcze z drugiej strony - przez naturę. Noe rozpoznaje że wolą Boga jest zatracenie ludzkości, Metuzalem uzdrawiając Ilę zdaje się naginać ten plan Boży. Noe ma kontakt z Bogiem-Stwórcą, Metuzalem ma głęboką jedność z Naturą. Wygląda na to, że film sugeruje, że racja jest po jego stronie, choć on podkreśla oficjalnie suwerenność decyzji Noego. W praktyce jednak interweniuje.
Chyba bez dogłębnej znajomości Kabały nie da się zrozumieć tego filmu. Brakuje mi wiedze na jej temat.
Jakie widzę niezgodności z biblijnym obrazem Boga?
1. Bóg ewoluuje. Początkowo sprawiedliwy, potem bardziej "humanistyczny". Początkowo ktoś ponad światem, potem bardziej panteizm.
2. W filmie nie porusza się kwestii szatana. Zatrzymuje się na tym, że człowiek jest zły.
Jest ten wąż, ale właściwie co on tu oznacza? Nie wydaje się, że jakieś zewnętrzne zło, raczej Naturę niedoskonałą. Jakby Natura była stworzona z pęknięciem, co oskarżałoby Stwórcę. I koniec końców, ten wąż jest dobry.
3. Po Potopie jest jakby powrót do stanu rajskiego, nie ma rozwoju, tylko powrótdo Raju, ale świat jest rozumiany raczej deistycznie. Bóg tam kiedyś stworzył, teraz człowiek zarządza. Częsty gnostyczny motyw - wąż wprowadza ludzkość z powrotem do Raju utraconego.
4. Zmiana obrazu Boga jest powiązana z artefaktem skóry węża.
5. Bóg nie mówi. Działa przez wizje, znaki, ale koniec końców trzeba zgadywać jego wolę. Niby jest rozumiany osobowo, ale z czasem coraz mniej.
6. Strażnicy. Noszą imiona demonów, ale są dobre, pomagają ludziom.
Tu zgadywanka - początkowo służyły Kainowi, w czasach Noego były bliskie Metuzalemowi... Hm...
7. "Na początku ne było nic"
To często pada w filmie. Poza tym - wizja stworzenia wydaje się bardzo biblijna. Jednak w Biblii pada wyraźnie "na początku Bóg stworzył niebo i ziemię" a w NT "Na początku było Słowo". Tu pewnie jest kolejny wtręt antyteistyczny.
--
Wg mnie patrząc całościowo, gdyby nie ta symbolika węża, możnaby podciągać film troszkę na wyrost jako dobry i pozytywny - naciągać interpretacje pod Biblię, bo wyglądałoby na to, że jest pewna dowolność interpretacji. Ale w tym kontekście - nie mogę przy najlpeszych chęciach i sympatii dla reżysera. Ten film przekazuje bardzo fałszywy i zakłamany obraz Boga, i źródła zła w świecie.
All along the watchtower
"There must be some way out of here," said the joker to the thief,
"There's too much confusion, I can't get no relief.
Businessmen, they drink my wine, plowmen dig my earth,
None of them along the line know what any of it is worth."
"No reason to get excited," the thief, he kindly spoke,
"There are many here among us who feel that life is but a joke.
But you and I, we've been through that, and this is not our fate,
So let us not talk falsely now, the hour is getting late."
All along the watchtower, princes kept the view
While all the women came and went, barefoot servants, too.
Outside in the distance a wildcat did growl,
Two riders were approaching, the wind began to howl.
Jak rozumieć te słowa? O co chodzi w tym tekście?
Pierwsza zwrotka to słowa błazna. Pełne rozpaczy, poczucia krzywdy i niesprawiedliwości.
Druga zwrotka - złodziej. Chłodzi on rozpacz błazna. Twierdzi, że takie przeżywanie życia nie jest naszym przeznaczeniem. Godzina jest późna - należy oczekiwać, aż coś się stanie.
I trzecia zwrotka - wszyscy oczekują, wstrzymują oddech. Pojawiają się jeźdźcy. Z Iz 21, do którego tekst się odwołuje wiemy, że chodzi o przesłanie o upadku Babilonu, czyli zła.
W tekście nie ma kropki nad i. W końcowych słowach jest raczej atmosfera grozy, oczekiwania, w zasadzie nie wiadomo,co będzie dalej. Przesłanie o Upadku Babilonu jest przede wszystkim radosną wieścią, ale ma też kontekst straszliwy.
---
Przyglądając się tekstowi bardziej dokładnie: żartowniś widzi ludzi jako złodziei. Złodziej widzi ludzi jako żartowinisiów - tzn. uważających życie za żart, nie traktujący go poważnie, a powierzchownie.
Błazen - emocje, idealizm, "don Kichot"?, do tego: rozpacz, pesymizm
Złodziej - rozum, pragmatyzm, - "Sancho Pansa"?, do tego: nadzieja, optymizm
Błazen i złodziej, pomimo różnych punktów widzenia, mogą się dogadać. Jest między nimi jakaś wspólnota. Błazen widzi zło w złodziejach, złodziej w błaznach - ale te dwie jednostki mimo wszystko mają dużą część wspólnej optyki. Dlaczego? Obie postacie należą do "obrzeży społecznych", do wykluczonych, to jest ważniejsze od dzielących ich podziałów. Jest pewna różnica w postrzeganiu świata między nimi, ale nie ma wrogości. Widzą zło w ludziach jako takich. Błazen w złych, Złodziej w powierzchownych.
---
No i puenta. Do warowni zbliżają się jeźdzcy, wszystkie warstwy społeczne czegoś oczekują. Jest pewna groza, oczekiwanie, przyroda daje znaki, że coś się stanie. Kto się zbliża? Wg mnie właśnie Błazen i Złodziej.
Biblijne przesłanie mówi, że jeźdźcy ogłosili upadek Bablionu. Tutaj paralela nie jest chyba całkowita. Nie ma w tej piosence jasnego odwołania do Boga, jedynie sama sytuacja zaczerpnięta z Księgi Izajasza. Jeźdźcy przynosili przesłanie. Jakie przesłanie mogą nieść ci jeźdźcy dla ogółu ludzkości?
Błazen: ludzie to łodzieje, króluje wyzysk. Musi być droga wyjścia.
Złodziej: ludzie to błazny, kłamcy, możemy zmienić przynajmniej sieibe i nie kłamać. Czas jest krótki.
Czyli w sosób świecki, niepełny wyrażona prawda o nieprawości ludzi wezwanie do poprawy.
piątek, 11 kwietnia 2014
Noe
Podszedłem do tego filmu z dobrą wolą, z chęcią zobaczenia historii biblijnej we współczesnym świetle. Jednak im dłużej trwał, tym więce j zastrzeżeń się pojawiało.
A zatem pierwsza część filmu była jakby co do istoty zgodna z Biblią. Tzn. Bóg jest dobry, ludzie zdegenerowani i pobuntowani, więc Bóg zsyła karę na ludzkość. I tak w miarę klasycznie toczy się historia. Problem jest dalej - Noe rozpoznaje, że wolą Boga jest wytracenie całej ludzkości. Kiedy [spoiler] okazuje się, że jego synowa jest w ciąży, postanawia zabić dziecko po urodzeniu - ponieważ stara się być do bólu konsekwentny - celem Boga jest wytracenie ludzkości, więc ma to prymat przed wszystkim. Nie robi tego - nie dlatego, że jakby Bóg zmienił zdanie - ale ponieważ nie daje rady, czuje miłość. Wpada w rodzaj depresji, przygnębienia aż ostatecznie synowa wyjasnia, że Bóg pozostawił mu decyzję co do przyszłości ludzkości, a Noe wybrał miłosierdzie. Po katastrofie ludzkość, która przeżyła - czyli rodzina Noego, zaczyna od nowa, jest jakby pewien powrót do Raju. Pada przykazanie o rozmnażaniu się - ale z ust Noego, a nie jak w Biblii, od Boga.
Moja pierwsza refleksja w trakcie oglądania filmu: przesłanie jest początkowo takie, że Bóg chciał sprawiedliwości, wytracenia ludzkości - potem właściwie okazuje się, że takie pojęcia jak sprawiedliwość nie są zbyt ważne, liczy się to, co się czuje. Człowiek jest miarą wszechrzeczy, on teraz o wszystkim decyduje, tzn. zarządza ziemią, w zasadzie Bóg przestaje być ważny, ważne jest tylko, żeby człowiek panował sprawiedliwe nad Naturą, a raczej żył z nią w harmonii. Tak, jest tylko człowiek i Natura. Bóg tam kiedyś stworzył człowieka i to koniec.
Ale nie jestem pewien, czy to jest myśl wprost wyrażona w tym filmie. "Noe" to trochę kolaż motywów biblijnych i każdy może w nim zobaczyć, co chce... W bardziej zbornej interpretacji jest tak: Początkowo Noe szukał jakichś znaków, wizji od Boga, po Potopie podchodzi zarówno do Boga jak i do życia dojrzalej - nie szukać natchnień, i misji Bożej - tylko decydować, dobrze zarządzać daną mu w posiadanie ziemią, być ludzkim. Większy margines wolności, większa dojrzałość - na to wskazuje też fakt, że w Potopie giną zarówno mityczne olbrzymy jak i dziadek Noego, Matuzalem (szaman). Teraz wiara, jeśli jest, jest bardziej racjonalna, mniej magiczna.
Ale takie interpretacje można mnożyć. Mimo wszystko bardziej przekonuje mnie pierwsza wersja - początkowo Noe jest teocentryczny, pod koniec coraz bardziej antropocentryczny. Pod koniec Cham mówi, że "spróbujemy być dla siebie mili"...
Problem jest gdzie indziej: obraz Boga. Nie mam żalu o to, że poczatkowo jawi się on ekstremalnie sprawiedliwy. Taki też jest :). Problem jest raczej taki, że nie wychodzi On z jasnym słowem do człowieka. Przemawia w tajemniczych wizjach, ciężko rozpoznać jego wolę, w sumie nie wiadomo, jaki jest. Nie zdradza wprost planu dla człowieka, zostawia Noego w sytuacji częściowo "zgaduj zgadula". Z jednej strony, może koszer, bo Bóg to też Tajemnica. Ale z drugiej... wiara to relacja osobowa. Noe rozmawia z Bogiem, nie otrzymuje wprost odpowiedzi, czasem do czegoś dochodzi, przez rozmyślanie, ale nie ma pewności co do słuszności poznania... To razi zwłaszcza w wypadku, kiedy mamy jako stawkę przyszłość ludzkości i Noe, szczególnie wybrany do poprowadzenia losów świata dalej, zostaje bez jasnego wsparcia Boga, bez jasnego objawienia Jego woli.
A zatem pierwsza część filmu była jakby co do istoty zgodna z Biblią. Tzn. Bóg jest dobry, ludzie zdegenerowani i pobuntowani, więc Bóg zsyła karę na ludzkość. I tak w miarę klasycznie toczy się historia. Problem jest dalej - Noe rozpoznaje, że wolą Boga jest wytracenie całej ludzkości. Kiedy [spoiler] okazuje się, że jego synowa jest w ciąży, postanawia zabić dziecko po urodzeniu - ponieważ stara się być do bólu konsekwentny - celem Boga jest wytracenie ludzkości, więc ma to prymat przed wszystkim. Nie robi tego - nie dlatego, że jakby Bóg zmienił zdanie - ale ponieważ nie daje rady, czuje miłość. Wpada w rodzaj depresji, przygnębienia aż ostatecznie synowa wyjasnia, że Bóg pozostawił mu decyzję co do przyszłości ludzkości, a Noe wybrał miłosierdzie. Po katastrofie ludzkość, która przeżyła - czyli rodzina Noego, zaczyna od nowa, jest jakby pewien powrót do Raju. Pada przykazanie o rozmnażaniu się - ale z ust Noego, a nie jak w Biblii, od Boga.
Moja pierwsza refleksja w trakcie oglądania filmu: przesłanie jest początkowo takie, że Bóg chciał sprawiedliwości, wytracenia ludzkości - potem właściwie okazuje się, że takie pojęcia jak sprawiedliwość nie są zbyt ważne, liczy się to, co się czuje. Człowiek jest miarą wszechrzeczy, on teraz o wszystkim decyduje, tzn. zarządza ziemią, w zasadzie Bóg przestaje być ważny, ważne jest tylko, żeby człowiek panował sprawiedliwe nad Naturą, a raczej żył z nią w harmonii. Tak, jest tylko człowiek i Natura. Bóg tam kiedyś stworzył człowieka i to koniec.
Ale nie jestem pewien, czy to jest myśl wprost wyrażona w tym filmie. "Noe" to trochę kolaż motywów biblijnych i każdy może w nim zobaczyć, co chce... W bardziej zbornej interpretacji jest tak: Początkowo Noe szukał jakichś znaków, wizji od Boga, po Potopie podchodzi zarówno do Boga jak i do życia dojrzalej - nie szukać natchnień, i misji Bożej - tylko decydować, dobrze zarządzać daną mu w posiadanie ziemią, być ludzkim. Większy margines wolności, większa dojrzałość - na to wskazuje też fakt, że w Potopie giną zarówno mityczne olbrzymy jak i dziadek Noego, Matuzalem (szaman). Teraz wiara, jeśli jest, jest bardziej racjonalna, mniej magiczna.
Ale takie interpretacje można mnożyć. Mimo wszystko bardziej przekonuje mnie pierwsza wersja - początkowo Noe jest teocentryczny, pod koniec coraz bardziej antropocentryczny. Pod koniec Cham mówi, że "spróbujemy być dla siebie mili"...
Problem jest gdzie indziej: obraz Boga. Nie mam żalu o to, że poczatkowo jawi się on ekstremalnie sprawiedliwy. Taki też jest :). Problem jest raczej taki, że nie wychodzi On z jasnym słowem do człowieka. Przemawia w tajemniczych wizjach, ciężko rozpoznać jego wolę, w sumie nie wiadomo, jaki jest. Nie zdradza wprost planu dla człowieka, zostawia Noego w sytuacji częściowo "zgaduj zgadula". Z jednej strony, może koszer, bo Bóg to też Tajemnica. Ale z drugiej... wiara to relacja osobowa. Noe rozmawia z Bogiem, nie otrzymuje wprost odpowiedzi, czasem do czegoś dochodzi, przez rozmyślanie, ale nie ma pewności co do słuszności poznania... To razi zwłaszcza w wypadku, kiedy mamy jako stawkę przyszłość ludzkości i Noe, szczególnie wybrany do poprowadzenia losów świata dalej, zostaje bez jasnego wsparcia Boga, bez jasnego objawienia Jego woli.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)